piątek, 31 października 2014

Cud życia



Jak sięgam pamięcią, 1.XI. był zawsze świętem nostalgicznym, ale i rodzinnym. Dziadkowie ze strony mamy dochowali się siedmiorga dzieci. Więc w ten wyjątkowy dzień zjeżdżało się całe mamy rodzeństwo, nierzadko z dziećmi, bo dziadkowie pochowani są na cmentarzu u nas. Pomagałam mamie w kuchni, dużo się gotowało i piekło, szłam na cmentarz, jak było ciepło zostawałam na mszy, a potem się delektowałam rozmowami przy stole z ciociami, wujkami i kuzynostwem, tudzież maminymi wypiekami, gołąbkami i innymi specjałami. Wspominaliśmy dziadków, wojenne i powojenne losy rodziny...
Nieco innego charakteru nabrało to święto, gdy zostałam mężatką, a już zupełnie innego, gdy zabrakło moich teściów. Teraz ja od kilku lat mam gości i staram się, żeby było co do garnka włożyć, a dom żeby nie przywitał szwagrów w pajęczynach i kurzu.
Zaczęłam więc coroczny szał sprzątania, zakupów, pieczenia i gotowania. Mąż umył okna, ja poprałam i powiesiłam firany, a potem ze szmatami latałam po całym domu. Sprzątanie odbywam bowiem co jakiś czas, głównie z dwóch powodów: jest „mus”, albo ogólna faza na sprzątanie. Fazę na sprzątanie mam rzadko, bo i siły nie te i oddech nie ten, co kiedyś. „Mus” jest przy okazji świąt wszelakich, wakacji, tudzież najazdu gości. No i właśnie teraz tak było, ale oba te powody się połączyły i mam chałupkę ogarniętą jak np. na Boże Narodzenie. Swoją drogą, mogłoby już być, zawsze to bliżej do wiosny :) A tylko wiosna i lato mnie kręcą. Zazdroszczę niedźwiedziom…
Latałam wczoraj z każdą odmianą ścierki i z różnymi płynami pół dnia. Przyniosłam także chryzantemy, bo znicze już od dawna czekają na zapalenie. Zakupy przyniosłam. Leki z apteki. I zabrałam się za gotowanie. Na obiad zrobiłam kopytka, a potem zajęłam się matiasami i surowym boczkiem, który przygotowałam do upieczenia. Pod wieczór mąż nastawił bigos, który dzisiaj miałam doprawiać. I gotować. I pilnować. I próbować.
W ferworze porządków i gotowania stwierdziłam taki przypływ sił, że siadłam jeszcze na rowerek stacjonarny i przejechałam 7 km. Ledwo zlazłam z tego rowerka. I najbardziej bolały mnie nie nogi, a dupa za przeproszeniem. To siodełko jest strasznie niewygodne. Docelowo chcę jeździć 2 razy dziennie, nie wiem jak dam radę. Po kąpieli zjadłam ogromną kolację i zaległam w charakterze nieboszczyka, oglądając z małoletnim „Nietyklanych” .
Jak się można domyślić, rano ledwo wstałam. Pomijając, że po wysiłku w nocy spadł mi cukier i po omacku szłam do kuchni napić się i najeść. To zawsze wybudza. Potem ciężko zasnąć. A jak zasnę, trzeba wstawać. Jakoś wstałam. Ale jak syna wyprawiłam do szkoły, do walnęłam się w pościel. Niestety, natłok myśli, ile mam jeszcze roboty, nie pozwalał zasnąć. Z trudem wstałam i zaczęłam poranne „ablucje”. No i oczywiście inhalacje i drenaże. Zeszło do 11. Odkrywczo stwierdziłam, że zacznę przygotowania do jabłecznika, polecę po drobne zakupy, i jak wrócę włączę piekarnik.
Kuchenka od wczoraj przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy, w całym domu śmierdziało bigosem, więc stwierdziłam, że jednak dokończę roboty w kuchni. O 13 ciasto było upieczone, kuchnia posprzątana, a ja gotowa do wyjścia. Na obiad tylko naleśniki, więc robota nieduża i niedługa.
Teraz siedzę już sobie jak pani, z pomalowanymi paznokciami i z laptopem na kolanach. W domu cisza i pachnie głównie jabłecznikiem. Za drzwiami dzieci w halloweenowych przebraniach, na czele z moim synem :)
Jutro będzie dzień zadumy. Tęsknoty za tymi, którzy odeszli. A wieczorem pójdziemy jeszcze raz na cmentarz, i zachwycimy się jedynym w swoim rodzaju spektaklem, jaki się tam rozgrywa. I po raz kolejny docenimy życie.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz