wtorek, 15 grudnia 2015

Rudolf :)

Fragment jednej z moich ulubionych książek-cykl o Rudolfie Gąbczaku, tym razem :
"Tango ortodonto" Joanny Fabickiej

Mały Rudolf-nieślubne dziecię przyjaciół Rudolfa Gąbczaka (Elki i Oziego), "wytrzeszczał wielkie i piękne jak czarne węgle gały i bawił się swoimi włosami. Będzie miał w przyszłości przepyszne afro. Po ojcu odziedziczył naturalny powab i wdzięk [...] W przedziale jechaliśmy z psychicznie chorą kobietą, która nieustannie zanudzała nas pytaniem:
- Panie, to Chińczyk?
- Nie, to Polak z egipskimi korzeniami - wyjaśniłem na początku uprzejmie.
[...] Przy drugiej serii tego zwariowanego dialogu Elka wróciła do palenia i zostawiła mnie sam na sam z wariatką. Rudolf był wyraźnie zachwycony tym, że jest w centrum zainteresowania. Machał rączkami i raz po raz wymierzał mi siarczysty policzek.
- Panie, to chyba Chińczyk, co nie? Kobieta najwyraźniej cierpiała na zaawansowaną demencję.
- Bo wygląda na Chińczyka...
Mały kwiknął z zachwytem i spadł z siedzenia, ale na szczęście złapałem go za nogę.
- To Egipcjanin-powtórzyłem, tracąc z wolna cierpliwość. - Chińczycy mają skośne oczy.
- Aha-sapnęła moja rozmówczyni ze zrozumieniem.
Nie minęła minuta, gdy usłyszałem:
- Panie...
- TAK!!! TO CHINCZYK!!!-wydarłem się jak polityk w trakcie cywilizowanej debaty.
- Coś pan, zgłupiał? Wcale niepodobny do Chińczyka- zdziwiła się zbzikowana jędza.
Na to wszedł konduktor i sprawdzając bilety, mruknął pod nosem:
- Pewnie, że nie Chińczyk. Żeby Chińczyka od Murzyna nie odróżniać..."

sobota, 12 grudnia 2015

Kura domowa z karpiem


  Gdyby nie święta, człowiek by chyba nigdy nie miał ochoty zajrzeć w różne kąty. Bo nigdy nie ma czasu, zawsze jest nie ta pora, często jest się zmęczonym, a w zasadzie to niewiele się chce.
Gdy nadchodzi czas świąteczny, "jest mus", by ogarnąć co nieco. Bo to i goście mogą wpaść, i tak jakoś świąteczny nastrój szybciej się pojawia.
  Od kilku dni latam po domu z każdą odmianą ścierek i wieloma rodzajami płynów, a pralka w tle wydaje swoje dźwięki na zmianę z radiem.
Niby nie mam siły, ale w czwartek umyłam dwa okna, w sensie że od strony domu (bo ziąb jak diabli), zrobiłam ze 3 prania, zmieniałam pościel, robiłam zakupy, obiad i załatwiałam mnóstwo spraw. W piątek musiałam odtajać. Nie ze względu na zimno, ale na zmęczenie. Robiłam tylko zakupy, prezenty i niewiele więcej.
  Dzisiaj sobota. Jestem co prawda na nogach dopiero grubo po 9 (odsypianie całego tygodnia), ale na tapczanie ległam w charakterze pół nieboszczyka dopiero późnym popołudniem. Podrywałam się do kilku prań i układania ubrań w przepastnej szafie. Na razie uzbierały się dwie reklamówki ciuszków, których raczej nikt już nie założy, a takich "przydasiów' pewnie jeszcze się trochę znajdzie. W tzw. międzyczasie wieszałam sporą firanę, robiłam obiad i za "przynieś, podaj, pozamiataj" - pomoc domowa do wszelkich spraw.
   W nagrodę małoletni kupił dla każdego niezdrową pizzę, która należała się dziś każdemu, bo wszyscy się przyłożyli do przedświątecznego nastroju.
Menu świąteczne i rozpiskę właśnie zaraz napiszę, bo rozpiska musi być! Ja jestem wzrokowiec i jak nie widzę i nie czytam, to niewiele wiem.
  Na koniec opiszę jeszcze historię sprzed dwóch lat, ale pewnie będzie ona krążyć już zawsze w całej rodzinie.
  Moja mama uwielbia karpia. Ja z chłopakami niekoniecznie, ale chciałam mamie zrobić przyjemność. Kupiliśmy z synem karpia takiego mniej więcej pół żywego i dziecko poleciało z nim do domu, z nakazem wlania wody do wanny i włożenia doń nieszczęśnika. Do wigilii były jeszcze ze 2-3 dni i nie bardzo było co z karpiem zrobić. 
  Karp w wannie dostał drugiego życia - pływał w najlepsze, a wąsy mu się tak pięknie wydłużyły i tak po królewsku sobie wyglądał w tej wodzie. Ojciec i mąż w jednym wrócił do domu, a ja z synem zdążyłam już nazwać karpia Felkiem. Wszyscy stanęliśmy nad tą wanną i syn w płacz nieomal, że jak to - my teraz Felka zabijemy??? Mąż z zakłopotaniem pozerkał po nas i po łazience, wkurzył się lekko (pewnie z powodu, że już go zrobiliśmy mordercą) i w końcu po ustaleniach wsadziliśmy Felka do siateczki i chłopaki zanieśli go do ogródkowego stawu. Po dziś dzień prawdopodobnie tam pływa :)
  Mama była bardzo zawiedziona, że zamiast karpia na stole był smażony, mrożony morszczuk, bo tylko taką rybę dostałam jeszcze przed samą wigilią. My jednak mamy czyste sumienie. I wiem, że już nigdy nie kupię żywej lub półżywej ryby, za żadne skarby świata!

czwartek, 3 grudnia 2015

"Jeden dzień z życia chorego na cistus flegmosus"



Pamięci wszystkich osób, które spotkałam w "szóstce"  Rabce, a zwłaszcza nieżyjącym już: Marcie Klimaszewskiej (Martin), Ziucie, Ani Dobrzańskiej, Uli,  dwóm Andrzejom, Mariuszowi, Arturowi, Sergiuszowi i wielu, wielu innym…

"Jeden dzień z życia chorego na cistus flegmosus"1

(chwilowo - Klinika Bronchologii i Mukowiscydozy, Rabka)
Obudziło mnie moje własne szczekanie2. Z trudem zdążyłem do rzeźni3 po ligninę, której zapas w naszej sali był już wyczerpany. Gdy przestępowałem próg, chcąc wrócić do ciepłej pościeli, pielęgniarka złapała mnie za owadzią rączkę i kazała iść do wampira 4. Wytoczono mi z pół litra krwi, co zrozumiałem dopiero po kilku dniach dowiadując się przypadkiem o głodzie w laboratorium. Przy okazji dałem sobie w kanał 5 – założono mi śliczny, różowy zaworek i przewiązano najmodniejszym typem bandaża, prosto od projektanta (z naszej apteki). Od rzeźnika wyprysnąłem w stylu anemika w kierunku Świątyni Dumania. Uff, ledwo zdążyłem klapnąć na tron dzierżąc w ręku szlachetne naczynie. W nabożnym skupieniu odkręciłem pokrywkę wypełniając wnętrze onego złociście połyskującym płynem. Powłócząc nogami wróciłem do rzeźni, z dumą oddając naczynie pielęgniarkom. Wróciłem do sali, wziąłem plujkę6 i poszedłem do palarni.7 W zwałach dymu ujrzałem blade twarze towarzyszy niedoli. Wyrżnąwszy uprzednio głową w oszklony daszek usiadłem w luksusowej kabinie. Sztachnąłem się8 dymem i ochoczo ruszyłem w kierunku prasowalni9. Rozciągnięto mnie płasko na desce i przystąpiono do pracy. W ciągu upojnych chwil zaszczekałem parę razy strzelając mucosaftem10do celu plujki.

Wypompowany zszedłem na dół, po drodze oglądając me wymięte oblicze w lustrze i zostawiając plujkę u pielęgniarek. Zaraz potem stanąłem w progach sali i … moje oczy ujrzały oazę spokoju staranowaną przez tabun słoni. Chyżo zabrałem się do sprzątania:  
- buty schowałem pod materacem,
- kurtkę upchnąłem w poszewce poduszki,
- zwinięte ubrania ubiłem nogą w szafce
i zadowolony z siebie poszedłem na śniadanie. Ku mojemu zaskoczeniu i radości, oprócz jajka na miękko (tak jak wczoraj, przedwczoraj i tydzień temu) podano nam plasterek starannie wysuszonej wędliny!!! Herbata też była jakaś inna. Ciekawe dlaczego? Czyżby ją posłodzono? Po obfitym posiłku, z pełnym brzuszkiem, uciąłem sobie drzemkę aż do obiadu. Z zaspanymi oczami, po omacku skierowałem się do jadalni. Na obiad podano zupę i mięso w sosie własnym! Hurra!!! Niestety, humor mi się popsuł, gdy widelec wbity w mięso stanął na sztorc. Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia i przy użyciu siły wszystkich mięśni udało mi się wyciągnąć żelastwo na zewnątrz. Postanowiłem, przykładem ludzi pierwotnych, rwać mięso zębami. Musiałem uważać, żeby nie wyrwać sobie szczęki, ale nawet gdyby się to stało, to „dentysta przyjmuje w poniedziałki”. Obfity obiad i zdrowotne tabletki popiłem kwaskowatą, przezroczystą lurą.
Obiad został zakończony, a po nim miałem pierwszy odlot11. Aby nie wyfrunąć przez okno, poprosiłem kompanów, by przywiązali mnie do kaloryfera. I tak się to na niewiele zdało, ponieważ latałem pod sufitem niczym kawał rasowego orła. Mój lot skończył się po kilkunastu minutach. Nie zauważyłem, że uzdrawiająca ciecz spuściła się już dawno. Gdy otworzyłem oczy, spostrzegłem, że zalała mnie krew12. Wężyk pełen był mojej farby o dosyć osobliwym odcieniu.
Po odlocie znów palarnia. Podczas prasowania siłą woli powstrzymałem się, żeby cała treść mego żołądka nie wylądowała na podłodze.
Chcąc ponownie zapaść w krainę marzeń sennych usłyszałem wrzask. Pomyślałem, że coś się stało. Rzeczywiście, podano podwieczorek. Z zapchanymi od suchego ciasta ustami ustawiłem się do zbiórki. Trzymając się za ręce wyszliśmy wszyscy „na miasto”. Wśród wielu atrakcji na pierwsze miejsce wysunął się supermarket, a zaraz po nim renomowany urząd pocztowy. W drodze powrotnej, idąc przez park zdrojowy, śpiewałem w duchu:
„Wiewióry, wiewióry, wiewióry
spadają na nas z góry.
Myślimy, że to szczury
Krzyczymy …”
W tym momencie wyrwało mi się z gardła „aaaa .... !!!” Spostrzegłem, że odłączyłem się od kolegi, a złośliwy wiatr wywiał mnie w stronę kępy krzaków. Nasz ukochany wychowawca, z pianą na ustach, wyplątał mnie z pułapki i doprowadził do grupy.
Po powrocie do budynku, nim zdążyłem schować buty pod materacem, doszło do mnie, że na kolację będą jajka i to nie byle jakie – przepiórcze!! Zawsze to jakaś odmiana po codziennej jajecznicy.
Pół godziny później, ubrany w seksowne spodenki i efektowny podkoszulek z napisem „PANZYTRAT”, stylem dowolnym doszedłem do sali tortur.13 Ujrzawszy sprytne, acz skomplikowane urządzenia, poczułem skurcz w żołądku. Moją uwagę przyciągnęły materace. Ułożyłem swe reprezentacyjne, szczupłe i wysmukłe ciało na miękkim podłożu i zamknąłem oczy. Niestety, moją sielankę przerwał energiczny terapeuta i postawił na bieżnię. Nie przyzwyczajony do zdrowotnych spacerów, z przerażeniem usiłowałem utrzymać tempo diabelskiej maszyny. Zaplątałem się o własne nogi i wyłożyłem jak długi czując, że ten cud techniki zaczyna mnie wciągać niczym wyżymaczka. Przeciągnięty kilka razy przez onego dziwoląga, zrobiłem się jeszcze bardziej wiotki i zgrabniutki. Przez przypadek udało mi się osiągnąć wzrost i wymiary kandydata na Mistera Polski 1997! Chyba wystartuję w wyborach.
Zwleczono mnie z bieżni i doprowadzono z trudem do sali, gdzie ległem na łóżku w charakterze nieboszczyka. Różniłem się od niego tylko tym, że mrugałem oczyma, bo w telewizji leciał najnowszy odcinek „Smurfów”. Jak co tydzień przejąłem się losem Ważniaka, ocierając łzy kawałkiem ligniny. Musiałem się jednak wziąć w garść, bo nadeszła pora kąpieli. Pod łazienką, w której hulał zimny wiatr, staja kolejka towarzyszy niedoli. Jeden czynny prysznic uniemożliwiał szybkie skorzystanie z dobrodziejstwa czystej wody, ale przed północą wszyscy byli już w swoich salach. Ja niestety dopchałem się ostatni, bo wieczorne atrakcje w sali tortur pozbawiły mnie sił. Rozebrany do naga stanąłem na śliskich kratkach usiłując utrzymać równowagę. Nie było to jednak łatwe, gdyż jedną rękę trzymałem w górze, żeby nie zmoczyć bandaża, a drugą manipulowałem prysznicem, który złośliwie wymykał się z uchwytu pryskając wodą po ścianach i suficie. Część kropli spadła na szczęście na moje ciało, więc po kilku minutach mogłem uznać się za umytego. Ubierając się w piżamkę w zajączki spostrzegłem, że i bandaż jest umyty - no i dobrze, nie muszę go prać. W pomoczonych kapciach doszedłem do sali „Puchaczy” z mocnym postanowieniem położenia się spać. Mokre kapcie położyłem na kaloryferze, ubranie na stole (ktoś zabrał nam krzesło), szlafrok na wieszaku od kroplówek i szczęśliwy wszedłem do łóżka. Na granicy jawy i snu błysnęło mi w głowie „a Pulmozyme?” Nie miałem jednak zdrowia na wychodzenie z ciepłej pościeli…
Mimo wszystko dzień był Całkiem Fajny!

                                                                       Martin i Ajka (czyli Marta i ja)

1 Cistus Flegmosus – mukowiscydoza.
2 Szczekanie – kaszel.
3 Rzeźnia – dyżurka pielęgniarek.
4 Wampir (pójść do niego) – pobranie krwi.
5 Akcja „w kanał” – antybiotykoterapia.
6 Plujka – naczynie na plwocinę.
7 Palarnia – inhalatorium.
8 Sztachnąć się – zrobić inhalację.
9 Prasowalnia – drenaż złożeniowy z oklepywaniem.
10 Mucosaft – plwocina.
11 Odlot – kroplówka.
12 Krew mnie zalała – cofnięta krew.
13 Sala tortur – siłownia.

Słowniczek:

Dalszy żargon
powiesić się - założyć kroplówkę na stojak
bawić się w Apacza - mieć krwioplucie
CF - całkiem fajnie

środa, 2 grudnia 2015

Andrzejki



         Od zawsze wiadomo, że nienawidzę jesieni i zimy. Jest ciemno, buro, ponuro, no i oczywiście zimno. Nienawidzę tego uczucia i wmawianie sobie, że jest inaczej mija się z celem. Nienawidzę i już! Kocham za to upał i nawet moje sterane płuca z przychylnością reagują na afrykańskie ciepło.
         Przetrwanie jesieni z mukowiscydozą jest nie lada wyczynem. W zasadzie już na początku września pojawiają się pierwsze infekcje. W tamtym roku mój nastolatek (mimo, że nie ma muko) chorował do wiosny, a ja razem z nim. W czerwcu poprawił zapaleniem ucha po kąpielach w jeziorze, co ciągnęło się do lipca, a zaczęło na nowo we wrześniu tego roku.
      W poprzednim roku szkolnym, jesienią, miałam dwie paskudne infekcje, z totalną chrypą i oddychaniem chyba od szyi (a nie od płuc) :). Ciągnęło się to do świąt bożego narodzenia. Chuchałam na siebie, dmuchałam, nie szalałam, nie tańczyłam i na nic się to zdało. Od stycznia znów infekcje i znów antybiotyki, dociągnęłam jakoś do wiosny, a w wakacje wreszcie leczenie szpitalne.
W tym roku wrzesień minął jakoś spokojnie dla mnie, październik i listopad też, mimo że ze 3 razy gardło zaczynało o sobie znać. Zestaw specyfików na parapecie w kuchni obstawiony całą gamą kolorystyczną różnych specyfików i jakoś przechodziło. Jestem więc trzy miesiące do przodu w porównaniu z poprzednim rokiem :) Źle nie jest, mimo że dusi, bo od mniej więcej 2.XI wilgoć, deszcz, ziąb i ani grama słońca.
         Postanowiłam przechytrzyć los i zadziałać inaczej. Poszłam z mężem na Andrzejki :) A co się nagadałam, że pewnie nic nie zatańczę, to moje... Sukienka wisiała w szafie od dawna, używana ze 3 razy, bo ja głównie w portkach śmigam. Fryzjer zamówiony, maseczki i kąpiele porobione, czas się było szykować. Odsztafirowałam się jak szczur na otwarcie kanału :) i tylko jedna rzecz jeszcze spędzała mi sen z oczu, gdzie i jak usiąść, żeby mi w plecki nie wiało. To w zasadzie główne zmartwienie KAŻDEJ imprezy. Bo mam jakieś takie szczęście, że zawsze tak mnie posadzą lub się sama posadzę, że zawsze gdzieś mi w te upocone po tańcu plecy wieje. Biorę ze sobą dyżurny wieczorowy szal, ale nie zawsze pomaga.
         Ziąb był w sobotę u nas jak cholera. Lodowaty wiatr, a na dodatek coś popadywało. Czacha mi dymiła, co założyć żeby nie zmarznąć po drodze, bo przecież autem nie pojedziemy parę metrów. Więc tak: sukienka, spodnie a la legginsy, wysokie kozaki, sweterek, żakiecik, kurteczka, szal i rękawiczki. Tudzież parasolka w siateczce z parą szpilek. Każdy by się upocił, ale nie ja. Doszliśmy mokrzy jak te wyżej wspomniane szczury. Pozdejmowałam cały zestaw, oprócz sukienki rzecz jasna:) No i gdzie siedziałam???? Oczywiście tak, że w plecki mi wiało z otwartego w kuchni okienka, ha, ha. A znajomy, który to miejsce trzymał tak się cieszył, że jest cieplutko. Oczywiście prosiłam kelnerkę, że przymykała to okienko i w sumie było ok.     
       Utańcowałam się tak, że aż mi sukienka pękła na szwie. Pod tą ręką, co nią wywijałam tak szaleńczo. Na szczęście pęknięcie delikatne. Pewnie bolący brzuszek "mukowiscydozowy" też nie pomógł w trzymaniu fasonu i figury, ale trudno.
Po zabawie, którą skończyliśmy o drugiej, ja jak to ja, nie spałam do 6 rano, więc jeszcze do dzisiaj czuję skutki balowania. Stwierdziłam jednak, że jak słyszę muzykę i tańczę, to jakoś zdrowieję. Może jeszcze Sylwestra opękam ?