Nie byliśmy na urlopie pięć
lat. Tak wyszło, z różnych powodów i tyle. W tym roku mąż kategorycznie
powiedział, że choćby się waliło i paliło, jedziemy. Gdziekolwiek, najlepiej na
ścianę wschodnią kraju :)
Ponieważ tak dawno nie ruszałam
się z domu (jedynie do szpitala), nerwy już były od początku. A żeby pogoda
była, a żebym w samochodzie tyle godzin dała radę, a żebym mogła gdzieś wejść
wyżej, a żebym wszystko ze sobą wzięła, a żebym jakoś spała, itp., itd. Panika w
moim wydaniu już tradycyjna. Szykowałam się ze dwa tygodnie, i każdego dnia
znosiłam do toreb te rzeczy, które już na co dzień nie były potrzebne. Mąż ze
zgrozą patrzył, co ja chcę zabrać i ostrzegał, że mam nie przesadzać, bo
siądzie tył samochodu. On tylko jedne spodnie długie, drugie krótkie, klapki,
buty, bielizna i kilka koszulek, no i kosmetyki. Syn mniej więcej tak samo. Jak
zwykle to moje rzeczy zapełniły nieomal cały bagażnik. Dobrze, że przy rozmowie
z rodziną (która z nami jechała) wypłynął temat jaśków, że oni zawsze biorą ze
sobą i koc też, więc mąż chociaż krzywo nie patrzył na te poduszeczki i
niewielki kocyk.
Wyjechaliśmy z domu w sobotę
najpierw do rodziny, i stamtąd czyli z Chojnic, wyruszyliśmy w Bieszczady. W
sumie jechało się super, postoje były na jedzenie, skorzystanie z toalety czy
papieroska (co niektórzy). Ale 12 godzin w aucie każdemu dało w kość.
Bak auta był pełny. W okolicach
Rzeszowa mąż zerknął i stwierdził, że dobrze byłoby zatankować. Do tej pory
stacje paliw pojawiały się chyba co pół kilometra. Rozglądałam się na prawo, bo
stacja miał być za 5 km. Z pięciu zrobiło się 9 km, a stacji nadal ani widu ani
słychu. Mijaliśmy tylko przekreślone znaki, że nie mamy się czego spodziewać.
Jechaliśmy i jechaliśmy, a wszędzie pustka. Zaczęła nas ogarniać panika, że nam
się nie uda i staniemy na amen. Chyba po
ponad 20 km nasze oczy ujrzały wreszcie upragniony cel. Gdy poszłam zapłacić za
paliwo, facet skomentował, że naprawdę dojechaliśmy na oparach i nie jesteśmy
jedyni. Już wielu turystów podjeżdżało taksówką i brało życiodajny dla auta
płyn. Ha, ha, ha. Nam do śmiechu nie było, ale stres już powoli opadał.
Szwagier męża się śmiał, że na drodze akurat poniewierał się jakiś kanister,
więc można było wziąć.
Do Berezki dotarliśmy ok 20-21
wieczorem. Popadywało troszkę, ale pełni nadziei dojechaliśmy na kwaterę, gdzie
gospodarz ze smutkiem powiedział, że w zasadzie cały tydzień już pada i chyba
wreszcie powinno być dobrze. Gdy rano wstaliśmy po godzinie 6 (żebym się
wyrobiła na śniadanie na 8.30 w innym pensjonacie), padało. I tak w zasadzie
było do soboty, bo w piątek jeszcze co jakiś czas kropiło. Szlag trafiał, że mamy
pecha, bo naprawdę pojechać po 5 latach na urlop i non stop chodzić okutanym, z
parasolką i w pałatkach, to trzeba mieć jakiś rodzaj pecha.