piątek, 21 listopada 2014

„Bogowie”



Gorączkowo szukałam w kalendarzu zapisków, kiedy ostatni raz byłam w kinie. Zgroza mnie ogarnęła, że w lutym tego roku! Na „Papuszy” (gorąco polecam!). Naocznie przekonałam się, że minęło nieprzyzwoicie dużo czasu, i wymówka o późnej godzinie seansu filmowego nie ma sensu i nie powinna mnie zniechęcić. I całe szczęście, że pokonałam lenistwo i chęć położenia się do łóżka o 22 godzinie. Film był po prostu wspaniały! Niesamowity, prawdziwy, do śmiechu i do płaczu, ale i do zastanowienia się nad sensem życia w baaardzo szerokim ujęciu.
Dwie godziny zleciały nie wiadomo kiedy. Wlepiałam oczy w ekran i w Tomasza Kota i dochodziłam do wniosku, że ten aktor jest jednym z najlepszych w polskim kinie. Ten chód, to spojrzenie, te wypalane tonami wręcz papierosy; nieomal czuć było śmierdzący dym z ekranu :)
Profesora Religę znają/znali wszyscy. W sensie kim był, co robił, jakie miał zasługi. Ale że jego droga na szczyt tak wyglądała jak zdobywanie Mont Everestu, to nawet nie przypuszczałam.
Wśród „naszych” chorych często przewija się temat przeszczepiania różnych organów, rzecz jasna głównie płuc. Kiedyś się mówiło, że jak płuca do wymiany, to i serce. Teraz ponoć już nie. Same płuca się przeszczepia. Ale czy ktoś z nas tak naprawdę zagłębiał się w ten temat? Czy ktoś z nas zdaje sobie sprawę jak to wszystko wygląda? I jakie to jest trudne dla wszystkich? Dla dawców, dla biorców, dla obu rodzin, dla lekarzy, dla tych którzy przeszczep robią, jak i tych, którzy z całą pewnością muszą stwierdzić tzw. śmierć pnia mózgu pacjenta, żeby jego organy mogły zostać pobrane? Wczoraj tę całą drogę prześledziłam od początku do końca. Końca szczęśliwego- że pacjent przeżył tę koszmarną operację, i końca końców-że nie udało się uratować biorcy. I że razem z nim umarła nadzieja.
Skąd w profesorze Relidze było tyle siły, tyle samozaparcia, tyle pewności, że po wielu błędach musi się w końcu udać. To strasznie brzmi, że trzeba było poświęcić kilka istnień ludzkich w imię tego, żeby potem przeżyły setki, tysiące… To jak wojna, woja o życie. Wojna o dusze. A raczej – wojna o serca.  Serca, które do lat osiemdziesiątych były traktowane jak świętość, której nie wolno ruszać. Żaden uznany profesor nawet słyszeć nie chciał o przeszczepach serca. Bo to niemoralne, bo to nieprzyzwoite, bo to świętokradztwo! I dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, jak wielki krok zrobiliśmy wszyscy! Ile lat musiało upłynąć, żeby lekarze (i nie tylko) zrozumieli, że bez przeszczepów serca (i nie tylko) nie uratujemy dzieci, młodych ludzi, staruszków. Ile lat musiało upłynąć, żeby ludzie w swojej rozpaczy i osobistej  tragedii, umieli zobaczyć coś więcej, niż tylko/aż tę tragedię. Sens tego wszystkiego. Żeby podarowali innym życie. Tak po prostu. Nie każdego na to stać, zdaję sobie z tego sprawę. Nawet nie umiem powiedzieć, czy sama umiałabym przekazać komuś organy bliskiej osoby, która odchodzi. A przecież mam świadomość jakie to ważne. Wiem, że – być może – kiedyś moje życie będzie zależało od śmierci innej osoby. To nieludzkie. To straszne. Ale tak bywa.
Religa podjął się tego ryzyka. Gdyby nie on i ludzie jemu podobni, świat stanąłby w miejscu. I kręcił się w zaklętym kręgu, którego nikt nie chce przerwać. A on przerwał! Postawił na swoim! Dziś prawie nikt nie kwestionuje potrzeby przeszczepiania organów, ale dojście do tego miejsca w przypadku profesora wiązało się z ruinami jego własnego życia, gdyż zostało  podporządkowane jednej idei. Widocznie tak musi być. Religa był jak wielki artysta, dla którego najważniejsze było dzieło, w tym przypadku – podarowanie drugiego życia. Nie dziwi więc tytuł filmu „Bogowie”.    


Nie spałam do czwartej nad ranem...

piątek, 7 listopada 2014

Przychodzi baba do lekarza c.d. - "Ryczące czterdziestki, wyjące pięćdziesiątki"




Dawno już nie brałam recept na podstawowe leki. Ostatnio zaszczepiłam się tylko przeciw grypie i już mnie wtedy poinformowano, że następnym razem trzeba nie tylko zmierzyć ciśnienie krwi przed wejściem do doktora, ale i zrobić EKG. Taki program jest. No, ok. Wtedy tłum ludzi mnie wystraszył, stwierdziłam, że leki mam. Ale na początku tego tygodnia pewne preparaty były na wykończeniu, czas iść do lekarza. Poniedziałek. Kartka na drzwiach doktora – dwa dni go nie ma, w razie problemów iść do jednego z dwóch innych lekarzy. Problemów nie miałam, wyliczyłam w głowie, że spokojnie leki starczą, przyjdę w środę. Środa. Tłum ludzi, zarówno pod gabinetem doktora, jak i pod gabinetem pielęgniarek. Zajęłam obie kolejki, siadam, czekam. Wlecze się wszystko jak za przeproszeniem flaki z olejem, bo raczej na mierzenie ciśnienia i EKG serca nie siedzą młodzi kulturyści, tylko ryczące czterdziestki i wyjące pięćdziesiątki. A i ktoś pod 8o-tkę też by się znalazł. Zanim każdy się rozbierze, co niektórzy zapewne z portek, kaleson, tudzież bluzek, koszulek i staników, do godziny 13 zejdzie. A doktor tylko do 13, a potem dwugodzinna przerwa. Posiedziałam, popatrzyłam i sobie poszłam. „Przyjdę jutro”, ale w głowie zaświtała mi myśl, że przecież niemożliwe, żeby doktora nie było jutro.
Jutro zrobiło się dzisiaj. Zapowiedziałam małoletniemu, który już ma skróconą formę ferii z okazji Dnia Niepodległości, że idę do przychodni i długo mnie może nie być. Bo zanim to EKG, zanim ciśnienie, zanim recepty i apteka, zejdzie na pewno. I cóż ujrzały moje oczy na drzwiach gabinetu doktora????? Karteczkę, a na niej napis, który głosił, że doktora nie będzie do godziny 16-pilny wyjazd. Naprawdę jestem cierpliwa, ale szlag mnie trafił !
Obleciałam 4 sklepy w poszukiwaniu kurzych żołądków, bo nam się zachciało czegoś a la flaczki, a około południa niestety już wsio wykupione, ale się udało! Obiad jakiś z tego będzie.
Wracając do recept i lekarza, zawzięłam się, że dzisiaj to załatwię. W aptece zamówiony Kreon, coś wzięte „na krechę”, powzięłam decyzję - po obiedzie, idę! O dziwo, mile się zaskoczyłam, bo i doktor był i ludzi tylko kilka sztuk. Ale przegląd pacjenta w gabinecie pielęgniarskim i tak długo się ciągnął. Zajęłam dwie kolejki i siadłam. Pogadałam ze znajomym, który tylko "na ciśnienie" przyszedł i w końcu doczekałam się wizyty. Oprócz wymienionych już badań zważono mnie (w spodniach i golfie, ale co tam!), i zmierzono wzrost. Cholera, zmalałam! O 2 cm. Na moje zmartwione spojrzenie pani powiedziała, że po 30-stce to już malejemy; kurczę, a ja mam ponad 40, to zaraz znów mi ubędzie ze 2 cm. Szpilki jednak częściej muszę zakładać… EGK zrobione, ciśnienie zmierzone, idę do drugiej kolejki. Na szczęście długo już nie siedziałam, nawet uprzejmy kolega mnie przepuścił, może jednak dobrze nie wyglądałam? Doktor od razu spytał, czy robiłam EKG, bo on nic nie dostał na biurko… Hm? Przecież mam ślady po EGK, powiedziałam, mogę pokazać! Ale widocznie na wdzięki ryczącej czterdziestki doktor nie chciał patrzeć. Uwierzył na słowo. Ale opisu nie zrobił, bo nie miał z czego, jeszcze wysłuchałam opinii, że są cztery pielęgniarki i wszystko ma płynnie iść. Aha, nie wiedziałam…
Z przychodni wyszłam po godzinie. Potem pół godziny w aptece, i z torbą leków za ponad 400 zł poszłam sobie w stronę domu.
Razem straciłam półtorej godziny… Małoletni w domu z przestrachem spytał, gdzie ja tyle byłam. Bo wychodziłam jak było w miarę widno, a wróciłam jak się ciemno zrobiło. Trudno, „mus to mus” – jak się choruje, to trzeba mieć czas, cierpliwość i zdrowie. o pieniądzach nie wspomnę. W przychodni bez okien na korytarzu zapewne fruwa niejedno dziadostwo….