sobota, 16 grudnia 2017

Wierszyk świąteczny na Boże Narodzenie `2017

***
Jak co roku o tej porze
- gdy zazwyczaj śnieg na dworze –
trwają wszem przygotowania
do wielkiego świętowania!
Pyrka barszczyk pod przykrywką,
a ja z rozwichrzoną grzywką
mieszam, kręcę, smażę, kroję,
wymyślając jakieś „stroje”
na choinkę, stół i ciasto,
żeby nam nie było ciasno,
a wesoło, smacznie, zdrowo,
no i bardzo kolorowo.
Choineczki dziś nie będzie,
bo kocisko włazi wszędzie,
ściąga bombki, lampki, gwiazdę,
że już wszyscy mają jazdę ;)
A w dodatku jak ta harpia
wciąż zagląda w oczy karpia!
Lecz niestraszne nam problemy -
wszystkim życzenia poślemy! <3

środa, 8 listopada 2017

Chorowania ciąg dalszy :(

Jak ja mam kochać jesień, jeśli od końca września do dzisiaj jestem non-stop chora. Pojęcie "chora" jest tutaj względne, bo przecież jestem chora od 46 lat z kawałkiem... Mówiąc "chora'" mam na myśli to, że do tzw. chorób podstawowych: mukowiscydoza, cukrzyca, nadciśnienie tętnicze, osteoporoza, reszty dodatków nie będę wymieniać, dochodzi infekcja lub w ogóle tzw. "zaostrzenie choroby oskrzelowo-płucnej". Jak się zaczęło od nocnego suchego kaszlu 20 września, tak do dzisiaj wszystko trwa. Cały miesiąc usiłowałam dojść do jakiegoś w miarę normalnego stanu zdrowia, który pozwalałaby na w miarę normalne funkcjonowanie. Ile leków przez ten czas zjadłam, ile zrobiłam inhalacji, ile nocy przekaszlałam, ile nie przespałam, ile razy mierzyłam puls, który po umyciu głowy, a zaraz potem ataku kaszlu, rósł do 130, więc byłam rano już tak zmęczona jak po maratonie, tylko ja wiem. Nie wiem czy ktoś zdaje sobie sprawę, jak człowieka wykańcza taki kaszel, i to zarówno ten bezproduktywny, suchy, szczekający, jak i ten, gdy o mało cię nie rozerwie od środka. Gdy musisz wykaszleć to, co zalega w środku, a jest tak gęste, że mimo ogromnego wysiłku, niewiele uda się wykrztusiuć. Jest się więc zmęczonym już od nocy, a w zasadzie 24 godziny na dobę, bo jeśli kaszle się w nocy, nie śpi, a od rana hopka się zaczyna, to naprawdę siły nie starcza już na wiele. Przez cały miesiąc ograniczałam się w zasadzie tylko do drobnych zakupów, gotowania obiadu i wytarcia kurzu czy w lepszych momentach - odkurzenia mieszkania (dodam, że mam mały dywanik tylko, reszta to kafelki i panele). A bywały dni, że od rana marzyłam o tym, żeby z powrotem wejść do łóżka i zasnąć aż do wiosny...
W tym stanie zdrowia, a raczej choroby, dotrwałam do promocji swojego czwartego tomiku wierszy :) Chyba adrenalina mnie jakoś trzymała... I gdy wydawało się, że już wychodzę na prostą, zaczęło mnie dziwnie boleć gardło. I to był gwóźdź do przysłowiowej trumny, zaczęłam na własną odpowiedzialność brać jedyny doustny antybiotyk, który jeszcze na mnie działa (wg badań z kwietnia, bo może coś się zmieniło), bo ten w inhalacji robię cały czas. Dodam, że nie ma mi kto wypisać tego antybiotyku, bo przecież CRP było OK i dr rodzinny nie widział powodu, żeby mi cokolwiek przepisywać.... Standard :( Człowiek chory, ledwo zipiący, musi żebrać w aptece i błagać, żeby jakoś lek zdobyć. Udało mi się, plus miałam jeszcze zdobyczny od przyjaciółki w biedzie, czyli z muko :) Kurację rozpoczęłam 24 października. 
Niestety, po drodze były groby, które trzeba było posprzątać na 1 listopada, i nieudany wyjazd do Koszalina, kiedy to około godziny marzłam na przystanku czekając na autobus. Autobus nie przyjechał, a ja na dwa dni przed Świętem Zmarłych, poczułam, że łapie mnie kolejna infekcja :( Szlag trafiłby już chyba każdego. I to porządna infekcja, z gorączką, super bólem gardła, katarem i takim kaszlem, że mnie rozrywało. Z jednej strony dobrze, bo wreszcie mi się te oskrzela zaczęły oczyszczać, a z drugiej strach, że przecież antybiotyk już biorę (plus ten w inhalacji) i w domu nic więcej nie zrobię. Ile trzeba mieć w sobie spokoju, cierpliwości, zgody na taki stan rzeczy, wie tylko ten, kto przechodzi takie piekło od czterdziestu sześciu lat. I wciąż stoi przed dylematem, co trzeba będzie zrobić, gdy w domu już nic nie pomoże... Do szpitala nie jest łatwo się dostać. To nie czasy, gdy dzwoniło się do doktora z Rabki i mówiło jak jest, a on kazał się pakować i przyjeżdżać. Teraz czeka się na miejsce tygodniami. A w Rabce dorosłych to już w ogóle niespecjalnie przyjmują, swoją drogą. Izolatki na krzyż, dwie lub trzy. A chorych na muko setki.... A leczenie trwa 2-3 tygodnie, zależnie od stanu wyjściowego pacjenta, że tak powiem. Łatwo więc policzyć, ile się czeka na miejsce. W Poznaniu od lat nie jest lepiej, w styczniu "zaklepuję" miejsce na maj...A jak czekać tygodniami, gdy człowiek nie ma siły wstać z łóżka, nie może normalnie oddychać, gdy puls szaleje, i żyć się odechciewa? Na pewno, gdy już dojdę do takiego stanu, że dalej nie da rady, szpital mnie przyjmie, tzn. dr zdecyduje, że jednak trzeba na oddział. Ale ten dr jest 200 km od miejsca zamieszkania...Zostaje więc walka w domu.... 
Od 2-3 dni, po dwóch bitych tygodniach doustnego antybiotyku (+ dodałam sobie jeszcze Summamed, ten, co biorę przewlekle + antybiotyk w inhalacji) jest lepiej. Kaszel już tak nie rozrywa wnętrzności, lepiej się oddycha , infekcja chyba mija. Pobiorę to wszystko do trzeciego tygodnia i zobaczę. Albo będzie w miarę dobrze albo niekoniecznie...Mam jednak nadzieję, że ta walka skończy się pomyślnie, bo jakbym myślała inaczej, to bym zwariowała. Już dawno temu...
Przez te dwa miesiące potrzebowałam już 700 zł na leki. Skąd brać forsę na leczenie? Od lat coraz trudniej jest zbierać 1%, od dwóch lat kwoty są coraz mniejsze... Jest tyle potrzebujących osób...  A wśród nich i ja...
Można też wpłacać przez cały rok darowizny... Jeśli ktoś może wesprzeć mnie w tej nierównej walce z mukowiscydozą, proszę z całego serca <3

W październiku 2017 roku wydałam swój czwarty tomik wierszy pt. SZESNAŚCIE TYGODNI. Pieniądze ze sprzedaży tych tomików również chciałabym przeznaczyć na swoje leczenie i rehabilitację.
 http://villemo-poezja.blogspot.com/2017/10/promocja-czwartego-tomiku-pt-szesnascie.html

wtorek, 31 października 2017

Promocja czwartego tomiku pt.: "Szesnaście tygodni"


Ponad rok trwało przygotowanie całego tomiku, począwszy od znalezienia środków potrzebnych na wydrukowanie, poprzez wybranie wierszy, ułożenie ich w jakąś tematyczną całość, napisanie wstępu (ukłony dla Pani Ludmiły Janusewicz, Prezes Związku Literatów Polskich O/Koszalin), zdobycie nr ISBN, skład, opracowanie okładki i zorganizowanie promocji. Wszystko się jednak udało i 17 października 2017 r. w Koszalińskiej Bibliotece Publicznej im. Joachima Lelewela odbyło się spotkanie promocyjne. Goście dopisali, chociaż z Bobolic niewiele osób mogło przyjechać, ale koszalińscy znajomi, rodzina i przyjaciele jak najbardziej przybyli tłumnie :)
Oprócz czytania  wierszy (przeze mnie, Panią Ludmiłę oraz Marka Glinieckiego z Lucynką Maksymowicz - twórcami Teatru STOP w Koszalinie), wieczór został uświetniony przez występ Marty Glinieckiej - mojej serdecznej przyjaciółki, również związanej z Teatrem STOP, autorki piosenek (do tekstów własnych jak i do moich wierszy), które niejednej osobie na tym spotkaniu wycisnęły łzy z oczu. Duchowej strawy na zakończenie wieczoru dostarczył nam również występ mima, Pana Mieczysława Giedrojcia, który specjalnie dla mnie i dla zaproszonych gości wykonał etiudę pt. "Oczekiwanie". Dodam, że Mieczysław także wspołpracuje z Teatrem STOP.
Emocji, wspaniałych wzruszeń i przeżyć wystarczy mi na pewno na kilka tygodni :) Mocno się wszystkim denerwowałam, mimo że przecież nie pierwszy raz wydawałam tomik ;)
Bez wszystkich wymienionych wyżej osób oraz Dyrektora Biblioteki Koszalińskiej - Pana Andrzeja Ziemińskiego, nie byłoby możliwe dokonanie tego wszystkiego, za co z całego swojego rozedrganego serducha DZIĘKUJĘ!!!!
Dziękuję również  Polskiemu Towarzystwu Walki z Mukowiscydozą, bez którego powstanie tomiku nie byłoby w ogóle możliwe!

Od lewej: Ludmiła Janusewicz - Prezes Związku Literatów Polskich w Koszalinie, Joanna Jankowska-czyli ja, autorka tomiku :), Mirek Gliniecki, Lucynka Maksymowicz

Marta Gliniecka <3
kompozycje Marty do moich wierszy:
Rajski ogród - https://www.youtube.com/watch?v=d3_08tNjkB4
Gwiezdny pył; Dzikie konie; Oaza; Ci, którzy pachną wiatrem - http://www.martagliniecka.pl/muzyka.php



Mim - Mieczysław Giedrojć

czwartek, 28 września 2017

Sezon chorobowy



Człowieka ocenia się głównie po wyglądzie. Niestety. A mój wygląd nie wskazuje, żebym była na cokolwiek chora, ha, ha. Sezon chorobowy w tym roku już nas niestety dopadł. Nie byłam na to nastawiona, bo poprzedni rok był dla mnie wyjątkowo łaskawy. Ale widocznie wyczerpałam już źródło zdrowia, i w tym roku znowu muszę pokutować, choć wciąż nie wiem za co.
Chciałabym zobrazować ogólnie, jak wygląda moja walka ze zwykłym z pozoru przeziębieniem, infekcją czy zaostrzeniem stanu zdrowia. Zaczyna się niewinnie – w nocy budzi mnie suchy, męczący, krtaniowy kaszel. Więc kaszlę, kaszlę, kaszlę i kaszlę, aż wybudzona doszczętnie sięgam po syrop przeciwkaszlowy bądź lek rozszerzający oskrzela. Zanim lek zadziała, mija parę dobrych minut, a ja na siedząco, podparta górą z poduszek, usiłuję złapać normalny oddech i znów zasnąć.
Następnego dnia po takim suchym kaszlu nie mogę mówić. Każda napotkana znajoma osoba mówi mi, zazwyczaj nie pytając o przyczyny chrypki, którą słuchać nawet przy krótkim „Cześć”, że powinnam mniej gadać lub mniej imprezować. Taaa. Wiem, ale generalnie wolałabym mniej kaszleć. Na chrypkę biorę wszystko, co się da: tabletki do ssania, płyny do płukania, siemię lniane, itp.
Za dwa dni  okazuje się, że w nocy nie mogę oddychać przez nos, bo jedna dziurka jest na amen zapchana. Więc zażywam krople do nosa. A za dwa kolejne dni, gdy chyba zaczyna mnie kłuć w uchu – korzystam z takiego ustrojstwa do płukania nosa, żeby zapobiec kolejnym negatywnym skutkom infekcji.
Tylko raz obudził mnie ból gardła, więc do ataku ruszyły tabletki na ból tegoż, oprócz już tych łagodzących chrypkę.
Inhalacje z antybiotyku robię skrupulatnie 2xdziennie (bo czasem odpuszczam rano), a tym razem próbuję zabić chorobotwórcze  bakteryje, więc się bardziej staram. No i stosuję inhalacje standardowe, czyli dziennie ogółem 6 czy 7 razy wlewam lek do pojemniczka i siadam do wdychania dymka... Każda inhalacja trochę trwa...
Z dnia na dzień nie jest lepiej, a gorzej. Dochodzi stan podgorączkowy wieczorami. Jest mi tak zimno, że do łóżka wchodzę w szlafroku frotte, przykrywam się kołdrą i kocem. Na nogach obowiązkowe skarpetki :) W środku nocy budzę się spocona, i muszę zdjąć to i owo, po czym za chwilę znów mi zimno i przykrywam się po same uszy.
Gdy mija tydzień od pierwszych objawów, ja już zdążyłam nafaszerować się gripexami, nalewką propolisową z miodem, mlekiem z miodem, czosnkiem, Erdomedem (żeby może wreszcie zacząć kaszleć głębiej, a nie samym gardłem), ale nadal jest źle. Pojawia się ogólna słabość, większe duszności, zwłaszcza przy wysiłku, a puls oscyluje w granicach 110, po przejściu się po mieszkaniu, które ma raptem 49,59 m2. Mózg intensywnie pracuje, co jeszcze można zażyć, żeby poczuć się lepiej, a nie rozłożyć na łopatki. Pozostanie wtedy  sięgnąć po ostateczność-JEDYNY antybiotyk doustny, który może mi pomóc. Jesień i zima są bardzo długie, więc jak zacznę od września ten antybiotyk, to co zrobię za miesiąc czy dwa. Nawet szpital niekoniecznie mi może pomoc, bo jest tak mało miejsc wolnych w klinice, że chyba trzeba być umierającym, żeby człowieka przyjęli.  Na własną odpowiedzialność odstawiam Erdomed, a włączam Eurespal. I zwiększam dawkę antybiotyku, który działa już tylko przeciwzapalnie i na zasadzie – może pomoże, a raczej nie zaszkodzi. Ze trzy dni wezmę i zobaczę. Jutro idę zrobić badanie CRP, które pokaże czy w organizmie jest stan zapalny. Jak znam życie wynik będzie w normie i dr nic mi nie przepisze, a ja się chwilami czuję, jakbym się miała przewrócić.  Bo i słabo i duszno,  w głowie się kurczę kręci,  oddech krótki... Do weekendu podejmę najprawdopodobniej samodzielnie decyzję o włączeniu JEDYNEGO antybiotyku. Bo czekanie na wizytę u pulmonologa czy laryngologa, który się spyta, co ja mogę brać, a ja odpowiem że tylko Cipronex, a on mi to przepisze, jest bez sensu. Bez takiej wizyty sama o tym wiem. I to samo może/powinien mi przepisać dr tzw. pierwszego kontaktu.
Grunt wyglądać na zdrową... 

niedziela, 24 września 2017

Sukcesy :)


Lato minęło bezpowrotnie, ale wrzesień obfituje w ciekawe wydarzenia i spotkania, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci. W środę miałam okazję wystąpić ze swoimi wierszami (jako gość specjalny:)) na Festiwalu Ukrytych Talentów, organizowanym przez Środowiskowy Dom Samopomocy Odnowa w Bobolicach. Wystąpiłam obok osób, które wspaniale śpiewają, rysują, malują, tańczą, jeżdżą wyczynowo na rowerze oraz są aktorami (serwus moje Seniorki :)) A w sobotę odebrałam przepiękny bukiet kwiatów oraz wspaniałe pamiątki z okazji 20-lecia istnienia Kwartalnika Środkowego Pomorza "Znad Chocieli" wydawanego przez „Towarzystwo Ekologiczno – Kulturalne w Bobolicach”. W tym Kwartalniku od kilku lat są zamieszczane moje wiersze oraz recenzje z przeczytanych przeze mnie książek :) Duma mnie rozpierała, że tak mnie doceniono. I że mam jakiś wkład w życie kulturalne swojej małej ojczyzny... 





No i czekam na swój czwarty tomik wierszy pt: "Szesnaście tygodni". Mam nadzieję, że w tym nadchodzącym tygodniu pojadę wreszcie do drukarni.

piątek, 25 sierpnia 2017

Ciernie



CIERNIE    

w ostatnią drogę
idziemy sami

nikt nie poda nam ręki
gdy potkniemy się
idąc stromym zboczem
lub
schodząc w cienistą dolinę

pomiędzy kurhanami
przodków
idziemy w milczeniu

raniąc stopy
o ciernie
skończonego życia

czwartek, 3 sierpnia 2017

Żona pszczelarza_sezon 2017

    Dawno już nie pisałam o swoich doświadczeniach i przeżyciach jako żona pszczelarza :) Mimo, że z roku na rok pracy więcej, co się niekoniecznie przekłada na profity z tejże roboty, ale ogólnie na nudę nie narzekamy, bo jest co robić i przy czym chodzić.
W tym roku sezon zaczął się co prawda na początku czerwca, ale cały lipiec był prawie martwy. Pogoda straszna - albo bardzo zimno albo padało. Nawet podmyło nam budynek gospodarczy i po raz kolejny trzeba było zamawiać koparkę do wykopania dołu, do którego mąż wsadzał rury odwadniające. Przypłacił to swoją drogą naderwaniem lub nadwyrężeniem czegoś w plecach. I przeleżeniem całego dnia w łóżku, a w następnych stękając z bólu. No cóż, dźwiganie taczek pełnych piachu, to nie przelewki, trzeba uważać, zwłaszcza gdy się jest już w wieku dojrzałym ;)
Ale wracając do sedna, sezon ogólnie do kitu. Wszystko późno zakwitło, późno nektarowało i szybko za przeproszeniem zdechło. I gryka i facelia. O innych roślinach nie wspominając. Noce zimne, ulewne deszcze i tak w kółko. Ostatnie dwa tygodnie są wreszcie jako takie i coś tam tego miodu można było wykręcić. Swoją drogą, każdy miód ma kolor gryki, bo obsiane są nią chyba wszystkie okoliczne pola. Ale smak mają różny, i to jest pocieszające :)
Ile razy jechaliśmy w plener, żeby zobaczyć czy wszystko jest ok, to nikt nie zliczy. Samochód reprezentacyjny do tej pory, teraz wygląda jak po ciężkich przeżyciach, wiecznie utytłany, na zewnątrz jak i w środku, bo w końcu wozi się różne rzeczy. Począwszy od uli, miodu, węzy, tak zwanego podkurzacza (do odymiana pszczół), jak i próchno z lasu do tegoż podkurzacza oraz rój pszczół w tymczasowej skrzynce i strój pszczelarza tudzież rękawiczki gumowe, kalosze, itp., itd. Jest tego, jest!
Na pola lubię jeździć, bo wena twórcza bardzo często mnie tam dopada, chociaż w tym roku i wena jakaś zdechła, ale trudno. Za to mam piękne widoki, bo to nie tylko łany zboża, rzepaku, facelii, ostropestu, gryki, łubinu jak i inne tzw. „chabazie”. Poza tym dzikie ptaki, zające, sarny i wszelka zwierzyna polno-łąkowa. Tematy jak znalazł do pisania wierszy.
Czasami jednak taka podróż na łono przyrody różnie się kończy. Pojechaliśmy sobie w upalny weekend na jedno z "naszych" pól, po wertepach, ale tam zawsze wertepy, ale tym razem jakieś bardziej rozjechane. Nawet dalej jakby woda stała, ale mąż stwierdził, że da radę i ruszył z kopyta. No i ujechał kilka metrów i dosłownie żeśmy się zapadli po same koła prawego boku Forda Mondeo. Ja w sandałkach, krótkich spodenkach i z książką pod pachą, z cukrzycą i niewydolnymi płucami, już widziałam oczyma wyobraźni jak pcham ten samochód, a mąż kieruje, bo ja akurat nie mam prawa jazdy, co przy wadzie wzroku – 7 dioprii nie powinno dziwić. Ciekawe, ile dalibyśmy radę szarpać się z tym autem, po kolana w błocie, ale na szczęście mąż-pszczelarz ma kontakty wśród okolicznych rolników i namiary na kogoś, kto traktorem wyratowałby nas z opresji. Szczęście, że i operator komórkowy w telefonie męża dobrze się sprawuje, bo z mojej komórki to moglibyśmy się nigdzie nie dodzwonić. I czekać na zbawienie lub piechotą przez zarośla lecieć po kogoś z ciężkim sprzętem. Może z pół godziny poczekaliśmy na traktor, a pan od razu nas poinformował, że tu, na tych polach, to sobie chłopcy rajd samochodowy ostatnio zrobili, stąd takie doły, góry, dziury i błoto. No tak, rajd wyścigowy. Nie wpadłabym na to zapewne! Koniec końców traktor nas wyciągnął, chociaż za pierwszym razem urwała się lina czy co to było, ale za drugim już gładko poszło i wydobyliśmy się z tej brei. Szczęśliwi, że sprawnie i szybko poszło, wróciliśmy w domowe pielesze. Survival mam z mężem, że hej! Zamiast wierszy zacznę chyba pisać powieść o żonie pszczelarza, co to ją pszczoły żądlą zazwyczaj w policzki i puchnie rewelacyjnie, wyglądając jak po nieudanej operacji plastycznej. A osa wieńczy dzieło zniszczenia, żądląc w brzuch. Ale dwa owady w jednym sezonie, to nic strasznego :)