niedziela, 29 czerwca 2014

"Mały Książę"









W tym roku, z okazji Dnia Dziecka brałam udział w przedstawieniu na motywach "Małego Księcia". Te dni prób, spotkań, pozytywnych emocji, były jednymi z najfajniejszych w moim życiu. Dziękuję wszystkim, mając nadzieję, że spotkamy się za rok, już w innym przedstawieniu :). O ile reżyser będzie chciał nas znów zatrudnić.

Ps. Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi, że włożyłam tutaj kilka ze zdjęć...

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Jedynak



 Zaszłam w ciążę przez przypadek. To znaczy wiem, jak się w ciążę zachodzi, ale jak przez cztery lata dziecko - za przeproszeniem - nie dało się zrobić, to byłam pewna, że matką nie zostanę. A jednak! Strach w ciąży był spory, więc okres ten nie jest przeze mnie dobrze wspominany. Bałam się o dziecko cały czas, bo antybiotyki brałam przed ciążą, w czasie ciąży i zaraz po, mimo, że to już żadnego wpływu na dziecko nie miało. I tak sobie dzisiaj myślę, że ten strach jest chyba we mnie cały czas, ukryty gdzieś pod skórą, niby cichutki, niby malutki, ale jest. I wystarczy ostry dźwięk karetki, żeby serce podchodziło do gardła, a w tym gardle pojawiały się nieme pytania, gdzie jest aktualnie syn i co robi. Czy aby nie jest w niebezpieczeństwie. Na szczęście zawsze jest ok.
W tym roku syn zrobił się nagle nieomal dorosły i spotyka się już nie tylko z kolegami, ale i koleżankami i już niedługo po 11 urodzinach oznajmił, że w wakacje chce jechać na kolonie. Najlepiej na tę kolonię do Niemiec. Serce we mnie zamarło. Jak to? Na kolonię? Kiedy, co, jak? Nigdy w życiu z domu nie wyjeżdżał, bo nawet do babci na wieś nie zdążył, gdyż dziadków niestety zabrakło. A teraz do Niemiec??? Nie… Jeśli już, to gdzieś blisko, żeby jakby co, można było dzieciaka zabrać do domu. Może mu się w końcu nic nie podobać, począwszy od domków, jedzenia, na kolegach czy wychowawcach skończywszy. Chociaż syn raczej ugodowy, ale może tylko mnie się tak wydaje? Może akurat tym razem będzie marudził, jęczał, stękał i chciał do domu. Muchy w nosie każdy ma, od czasu do czasu. A niektórzy to nawet często.
Tliła się jeszcze we mnie nadzieja, że może na tę kolonię się nie załapiemy, bo chętnych dużo, miejsc mało, ale weryfikacja przebiegła pomyślnie, i cóż-stanęliśmy przed faktem, który moim oczom ukazał się na tablicy ogłoszeń w szkole.  
Z drugiej strony trzeba wreszcie dziecku pozwolić się z domu wyrwać, spod opiekuńczych skrzydeł matki, co to na każde zawołanie jest. Kiedy dzieciak ma się życia nauczyć? Trzeba będzie przełknąć tę gorzką pigułkę strachu o jedynaka…
Co ja będę robiła 10 dni???? Od rana sama w domu??? Albo się zanudzę na śmierć albo odrobię wszystkie zaległości, od towarzyskich począwszy na sprzątaniowych kończąc. Z mężem umówię się na randkę, może jakieś kino, może coś innego… Moc możliwości przed nami!
Ale już wiem, że będę tęsknić straszliwie i być może tych 10 dni wcale nie będę miło wspominała. Z kim ja się będę kłóciła o strój, fryzurę, komputer, spanie, mycie i jedzenie????  

niedziela, 15 czerwca 2014

"Koguto" ergo sum...czyli piejący cholernik


Miałam wczoraj całkiem fajny dzień – „przedurodzinowy”, że tak go nazwę. Ponieważ jakoś dawno nie było okazji do rodzinnego spotkania, wymyśliłam sobie, że pojedziemy dzień wcześniej na jagody, nazbieramy trochę, a w sobotę upiekę furę gofrów z bitą śmietaną i oczywiście tymi jagodami. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Zapakowaliśmy się w piątek do auta i ruszyliśmy w las. Co chwila lało, ale na szczęście pomiędzy deszczami udało nam się nazbierać ok. 3 kg jagód, bo były cudownie duże, a w lesie ani żywego ani martwego ducha, bo sezon jagodowy dopiero się zaczyna.
Po przyjeździe do domu, obejrzeniu się czy nie ma kleszczy tu i ówdzie, zdrowia wystarczyło tylko na umycie bolących plechów i kolacyjkę, tudzież zdrowotne inhalacje. W sobotę od rana jakiś szybki obiadek, potem polatanie po tzw. „mieście”, jak się to u nas ładnie mówi, no a potem robienie gofrów, na które czekała cała rodzina. Gofry wyszły przepyszne, najadło się 5 osób i jeszcze na rano zostało:) Urodziny zostały więc wyprawione w sobotę, prezenty rozpakowane lub też czekające na ubranie i dzień minął szybko, aczkolwiek troszkę męczącą. Ległabym w charakterze nieboszczyka, ale tradycji musiało stać się zadość, i poszłam z małoletnim na wieczorny spacer, który nam zszedł do 23.30, bo się z sąsiadką zagadaliśmy pod blokiem. Zasnęłam więc w końcu około 1 w nocy.
Myliłby się ten, kto by sądził, że  w małym miasteczku jest cicho i spokojnie. Zapewne czasami jakiś pies w przydomowym ogródku zaszczeka, jak przebiegnie kot, i tyle. Otóż nie! My w środku miasta mamy swojego własnego koguta, tzn. podwórkowego, który sobie przychodzi pod nasz blok i zaczyna swój koncert. Miałam nadzieję, że w urodzinowy dzień pośpię sobie do 9, mąż mi przyniesie kawkę do łóżka, i dzień się świetnie zacznie. Jakżeż się myliłam! Otóż ta piejąca cholera zaczęła się drzeć pod oknem dokładnie o godzinie 4.30. Gdyby jeszcze popiała ze 2-3 razy, to niech ją licho bierze, ale ten kogut drze się półtorej godziny, na parę chwilek odchodząc w drugą stronę bloku, po czym wraca pod moje okno i znowu się drze.
W tzw. międzyczasie otworzyłam wspomniane okno, włażąc w swoich goglach -6,5 dioprii na biurko, żeby zobaczyć, gdzie ten cholernik stoi. Naprzeciwko moich okien. Zaczęłam się rozglądać za jakimś narzędziem zbrodni, ale w zasięgu mego krótkowzrocznego oka stały tylko książki, i ani jednego kamienia. Leżał łuk syna. Jednak o 4.30 nie miałam siły ani napiąć tego łuku, ani nie było odpowiedniej strzały, bo ta oryginalna się złamała. Odpadało. Leżała jeszcze ciupaga, przywleczona z Zakopanego, ale rzucać nią się nie odważyłam, a wychodzić na dwór nie zamierzałam, bo w końcu byłam w piżamce, a na dworze i widno już i na dodatek zimno, bo akurat wiało lodowatym powietrzem. Odpadało. Co by tu jeszcze… Drapałam się po głowie, gdy tymczasem piejący cholernik odszedł. Położyłam się do łóżka. Co zdążyłam oko przymknąć i już łapać sen, to mnie znów wyrywało z błogości pianie koguta, notabene z pióropuszem pięknych piór na ogonie.
Gdybym ja się tak darła 2-3 godziny, to bym dostała zapalenia krtani. Kogut nie dostał, nawet nie zachrypł! Ta zabawa w kotka i myszkę, lub raczej koguta i kurkę, trwała do 6.30 i w  końcu nie wytrzymałam i wstałam. Kawę zrobiłam sobie sama.
Dzień urodzinowy jest więc dzisiaj wyjątkowo długi.. Przecieram oczy z niewyspania od kilku godzin i marzę o spaniu do południa.
Kto by miał sposoby na zamknięcie dzioba kogutowi, proszę się wpisywać:)