piątek, 24 kwietnia 2015

Nerwy jak postronki?



 Taki piękny dzień, mimo że poranek mglisty, ponury i niezbyt ciepły. Ale mąż obiecywał, że w południe zrobi się ładnie, no i się zrobiło :) Szkoda tylko, że nie miałam okazji widzieć jak się robi tak pięknie na świecie, bo spędziłam z rodziną kilka godzin u lekarzy.
Małoletni całą jesień i zimę chorował, prawie ciągle miał katar, jakieś niezidentyfikowane infekcje, a kaszlał prawie co wieczór. Zrobiłam mu podstawowe badania, doktor dał nawet skierowanie (ale IgE musiałam zrobić już za opłatą), ale żeby się przekonać czy ten kaszel to wynik postępującej alergii, czy inne licho, mieliśmy się udać do specjalisty. Specjalista oczywiście nie był „na jutro”, tylko za ileś tam dni, i ten dzień wypadł właśnie dzisiaj. Pojechaliśmy we trójkę, żeby przy okazji pozałatwiać parę spraw, ale pierwszy na liście był pulmonolog-alergolog.
Gdy tylko wyłoniłam się zza zakrętu któregoś kolejnego korytarza w tej placówce "służby zdrowia", zobaczyłam, że na szybkie załatwienie sprawy nie ma co liczyć. Nie udało mi się dojść, ile osób czeka w kolejce przede mną, jedynie mgliście się dowiedziałam, za jaką panią mamy zająć kolejkę. Usiedliśmy z małoletnim o 9.25. Przez 40 minut do gabinetu lekarskiego nikt nie wchodził, ani nikt z niego nie wychodził. Wszystkie krzesła w poczekalni były zajęte, a na nich mamy z dziećmi na kolanach, mamy i tatusiowe z dziećmi przy nogach, mama z wózkiem, do której co chwila przybiegała para dzieciaczków z lekkim obłędem w oczach i czerwonymi od biegania policzkami oraz mama z własnym ojcem czyli dziadkiem małego dziecka. A niektórzy rodzice to nawet siedzieli na parapecie niskiego okna, w drugiej części korytarza. Duchota biła nieomal po oczach. Małoletni raz po raz wyłaził sobie na dwór, spacerował do tatusia w samochodzie i wracał, znudzony niemiłosiernie. Kupiona w szpitalnym kiosku gazeta nie na wiele się zdała, bo skupić się na niej nie mogłam: trzęsła mnie cholera, zarówno z obawy, że coś mogę w tym tłumie podłapać, jak i z powodu hałasu: kolejne dziecko zaczynało kaszleć, inne się drzeć, kolejne deptać po nogach, a mamy jedna przez drugą krzyczały na te swoje dzieci. „Nie biegaj”!, „Nie płacz”!, „Nie krzycz”!; „Chodź tutaj, zaraz wchodzimy”! „Nie, nie idź tam! „Chodź tu szybko do mnie”!, „Daaaaawid!”. I tak w kółko. Co chwila dochodziły nowe mamy. Nerwowo zerkałam na zegarek, bo w takim tempie mogłam nie zdążyć do kolejnego lekarza – swojego dentysty. Czas mieliśmy do ok. 13.
Kolejka baaaardzo powoli, ale topniała. W którymś momencie, gdy krzyczące, cholera wie z jakiego powodu dziecko, osiągnęło apogeum, jedna mama wepchnęła się przed drugą mamę, skwitowawszy swoje poderwanie z krzesła: „Ten pan się przede mną wepchnął, więc teraz ja”. Druga mama zripostowała: „Trzeba było pilnować kolejki, a nie wychodzić na papierocha na dwór”. Mamy się zacietrzewiły i jak bozię kocham, czekałam tylko na to, kiedy rzucą się sobie do gardeł. Już niewiele brakowało. Na szczęście obyło się bez scen.
W tzw. międzyczasie do poczekalni weszła bodajże pielęgniarka, spokojnym głosem pytając, czyje to dzieci tak biegają, bo „Tu ludzie pracują” i „Hałas im przeszkadza”… Fakt, głośno było. Niebezpiecznie było, bo dzieci mogły zaczepić się o wystające z każdego krzesła nogi dorosłych. Nie do wytrzymania było, chwilami. Ale co te biedne małe dzieci miały tam robić? Chyba żaden normalny maluch nie jest w stanie usiedzieć spokojnie trzech (sic!) godzin, bez ruchu, kwękania, płaczu, a nawet krzyku. Mnie samej chciało się krzyczeć: „Ludzie, co wy w tym gabinecie do cholery robicie?????”!
Po mniej więcej 2,5 godzinie dopchaliśmy się wreszcie do pani doktor. Wizyta przebiegła sprawnie, nawet szybko, po czym mieliśmy przejść do gabinetu obok, na spirometrię. Po tymże badaniu  - wdech leku rozszerzającego oskrzela i czekanie 15 minut na powtórkę badania. Czekaliśmy od 11.55 do 12.10. Dentysta na 13….. Wynik spiro ok. (jeden i drugi) i doktor wypisała nam skierowanie na wymaz z nosa do laboratorium. Mąż w samochodzie wychodził już z siebie. Raz wracał do poczekalni, raz z niej wychodził. 
Laboratorium tuż obok, przejście przez podwóreczko, a tam? Kolejka :), a w niej pani z malutkim dzieckiem, tym, co to było również z dziadkiem. Czekamy. Aż pani laborantka łaskawie zejdzie z góry. Wszedł jakiś pan i zajęczał: „W tym naszym kraju…” i nie dokończył. Każdy sobie sam mógł dokończyć. Podchwytliwie zapytałam panią na jakie badanie czeka, a ona, że na pobranie krwi (no chyba, że została z ostatniego badania i jest zamrożona). Oczyma wyobraźni zobaczyłam, jak tę malutką rączkę trzeba kłuć, ile to bólu, krzyku i cierpienia, no i czasu. Na szczęście krew była zamrożona. Moja się już też zmroziła, bo było ok. 12.35. Wymaz trwał sekundę i wróciliśmy z synem do auta. Podsumowując, spędziliśmy w przychodni pulmonologicznej dla dzieci ponad 3 godziny!
Moje 1,5 godziny na fotelu dentystycznym to już pikuś. Dwa zęby kanałowo poleczone, że buzi domknąć nie mogłam, robiło mi już wszystko jedno. Najgorsze były zastrzyki p/bólowe w dziąsła, brr!
Sił starczyło nam tylko na zjedzenie obiadu i kupienie małoletniemu stroju na wf, bo ze starego wyrósł.
W domu byliśmy po 16, a wyjechaliśmy przed 9 rano. Mam dość lekarzy na parę tygodni!

środa, 15 kwietnia 2015

Zosia Samosia

Nie robię postanowień noworocznych, ale zrobiłam wiosenne – będę ćwiczyć! Ciałka przybyło po zimie tu i ówdzie, głównie ówdzie (na (brzuchu) i cholera mnie bierze, że ulubione spodnie nie chcą się zapiąć.
Postanowiłam więc, że będę ćwiczyć, tyle, na ile starczy mi sił i oddechu. Broń boże nic wyczynowego! A jak nie ćwiczenia, to chociażby rowerek treningowy lub/i skakanka. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Nie zawsze udawało się codziennie, ale się mocno starałam. Nie wiem ile dni trwała ta moja gimnastyka, w sobotę poczułam, że mam łydki. Czyli mięśnie pracują, pomyślałam. W końcu ładna linia łydek nie zaszkodzi, a nuż latem założę szorty? Albo jakąś spódniczkę? A nie tylko spodnie i spodnie. Ale wracajmy do ćwiczeń, a raczej samopoczucia po.
Sobota zleciała na grillu z dawno niewidzianymi znajomymi. Bardzo dawno. W związku z tym pobyt na świeżym powietrzu trwał całe południo-popołudnie. Ponieważ na spotkaniu były małoletnie dzieci tudzież mój znudzony chwilami nastolatek, trzeba było pograć w piłkę, paletki, porzucać czymś i pobiegać. Dla normalnych ludzi na dworze było na pewno gorąco. Dla mniej normalnych, czyli dla mnie było - owszem ciepło - ale do słońca wystawiałam tylko buzię, a dekolcik raczej zasłaniałam, bo jednak wiało. A te cholerne wiatry od morza doprowadzają do szału. Mnie na pewno.
W niedzielę jakby wiał halny, ale słońce świeciło, więc pojechaliśmy sobie rodzinnie nad jezioro, by w zaciszu okołoleśnym pospacerować. Głowy urywało chwilami. Nasz syn, świeżo po konkursie przyrodniczym, chciał nam pokazać dwa pomniki przyrody znajdując się w niedalekim rezerwacie, a raczej już na jego obrzeżach. Te dwa drzewa miały rosnąć sobie gdzieś na jakiejś górce. Jak się okazało, nie górce, a górze, pod którą nawet jakoś weszłam, ale co się nadyszałam, to moje. Ważne jednak, że wlazłam, zlazłam, i na własne oczy zobaczyłam te dwa pomniki wspomnianej przyrody: modrzew i świerk, piękne, wielkie, szumiące.
Już w nocy z niedzieli na poniedziałek czułam, że coś mnie boli. Gdzieś w okolicy jakby biodra, jakby w udzie, w sumie nie wiadomo gdzie. Cały poniedziałek lekko czułam pewną część ciała na de…, ale w nocy to już spać w ogóle nie mogłam. Żadna pozycja ciała nie nadawała się do zaśnięcia. Miałam do wyboru cztery pozycje-wiadomo: na wznak, na jednym lub drugim boku i na brzuchu. Każdą z tych pozycji wytrzymywałam krótko, a niektórych w ogóle. Zasnęłam nad ranem.
Jestem z tych, co to jak zosia-samosia chcą same. Nie czekałam, aż mnie mąż po pracy zawiezie samochodem do przychodni, tylko sama dokuśtykałam. Tam już nie mogłam ani stać za bardzo, ani siedzieć, bo potem wstać nie mogłam. Doktor usiłował mi podnieść lekko lewą nogę do góry (z pozycji leżącej na kozetce) i lekko wrzasnęłam. Korzonki. Może jakiś ucisk od kręgosłupa. Aaaa, no to super. Dolazłam do apteki po leki, jeden już wzięłam na miejscu, z rozpędu większą dawkę (wg pani nie zaszkodzi) i jeszcze po drodze zrobiłam zakupy. Durna jedna, to durna! Jak ktoś mnie widział jak szłam i w jakim tempie, to się na pewno zdziwił, bo ja zawsze szybko i w odpowiednim rytmie, stukając obcasikami. Teraz obcasiki przeklinałam, ale w sumie to były jedyne buty, które miały zamek, a nie sznurowadła, a i tak ich założenie graniczyło z cudem i było okupione bólem i dziwnymi wygibasami.
Cała rodzina próbuje zgadnąć, co mi się stało. Pewnie splot okoliczności, zimno, zawianie, przedźwiganie, nadmiar ćwiczeń, a i pewnie nadciągająca starość. W końcu do wyjącej pięćdziesiątki jest mi bliżej, niż do ryczącej czterdziestki…

Ps. Ta podwójnie wzięta tabletka nie zaszkodziła, ale spowodowała, że prawie zasnęłam nad garnkiem z ogórkową i obieranymi ziemniakami...

Chude pęciny

W młodości, że tak to ujmę, miałam mnóstwo kompleksów. Wśród rówieśników czułam się inna i brzydka - niska, bardzo chuda, z wielkimi okularami na nosie. No i chora. Nikt co prawda nie znał szczegółów, a nawet nazwy choroby - mukowiscydoza, ale dorastałam z piętnem osoby, o której każdy wiedział, że „jest chora”. Taki urok małego miasteczka. Wszystkie dziewczyny zaczynały dojrzewać, stawać się kobietami, za którymi chłopcy wodzili oczami, a ja ciągle wyglądałam jak dziecko, bez piersi, bez bioder; dziecko, za którym nikt nie wodził oczami. Mnie żaden chłopak nie nacierał śniegiem, nie prosił do tańca na szkolnych zabawach, ani nie oblewał wodą w lany poniedziałek. Dlatego uważałam, że nikomu się nie podobam i moje kompleksy rosły w siłę. W końcówce szkoły podstawowej wygląd fizyczny niewiele się zmienił, ale chociaż byłam wśród osób, które się dobrze uczyły. Nie widziałam, żeby ktoś mi się śmiał prosto w oczy, ale za plecami pewnie tak. Zwłaszcza na lekcjach w-fu, na których nie byłam w stanie skoczyć wzwyż, przeskoczyć płotków, ani porządnie odbić piłki. Mimo, że niewiele ważyłam.
Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero po szkole średniej. W studium i na studiach mogłam się już umalować, założyć jakąś kolorową biżuterię, zrobić porządną fryzurę. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki postrzeganie mojej osoby zaczęło iść we właściwym dla mnie kierunku. Zaczęłam się podobać i sobie i innym i myślę, że to na pewno podniosło moją samoocenę. Im stawałam się bardziej dorosła, tym akceptacja samej siebie szła mi coraz lepiej, a wraz z nią akceptacja otoczenia. Uważam, że wygląd zewnętrzny jest bardzo ważny, ale podparty też bogatym wnętrzem, ciekawą osobowością. I z koniecznym uśmiechem na twarzy. Nawet najlepiej wykonany makijaż nie pomoże, gdy człowiek będzie wiecznie skwaszony, naburmuszony i wściekły na cały świat.
To, co kiedyś spędzało mi sen z powiek, a mianowicie szczupłe ciało i wygląd dziecka, charakterystyczne dla większości osób z mukowiscydozą, zaczęło w którymś momencie być atutem. Byłam co prawda za chuda, ale po ciąży przybyło mi 10 kg i to był strzał w dziesiątkę! Teraz najchętniej pozbyłabym się paru kilogramów :)
Jestem wreszcie z siebie zadowolona, chociaż nie popadam w samozachwyt, bynajmniej! Makijaż nadal potrafi zdziałać cuda, kolorowe fatałaszki poprawiają humor, i nie wiem czy chciałabym być nastolatką z wieloma kompleksami.
Pracuję nad sobą, staram się wiedzieć gdzie żyję i po co żyję, a że czasem ktoś mi powie „Ale ma pani chude tę pęciny…”, to trudno. Rodzina, bliscy, pasja jaką się zajmuję, powodują, że „chude pęciny” nie spędzają mi snu z powiek:)