Oj,
ciężko z weną twórczą, ciężko.... Ale dziś, w popularnej sieci zakupowej, gdy stałam już przy kasie, pomyślałam, że wiem, o czym napiszę.
Zazwyczaj
poranki mam spokojne, dwie godzinki na toaletę, kawkę, 3 inhalacje,
drenaż oraz makijaż i fryzura. Potem szybkie kroki po zakupy, opłaty, pocztę
itp. Ot, codzienność każdego rencisty :)
Dzisiejszy
piątek był inny. Nie dosyć, że nie spałam pół nocy, od godziny drugiej do trzeciej
czytając, co było pod ręką, to jeszcze jakieś skurcze żołądka mnie wybudzały. O
dziewiątej spało mi się najlepiej, ale bezlitosny budzik wył do słońca i
musiałam wstać. Około dziesiątej miałam gościa, a na jedenastą musiałam wyjść z
domu. Niewiele czasu zostało mi na to wszystko, co zawsze robię. Więc po
łepkach była zrobiona fryzura i makijaż i po łebkach zrobiona inhalacja. Zemściło
się to na mnie koncertowo wręcz.
Po
copiątkowym spotkaniu grupy poetycko-teatralnej, w której aktywnie działam, poleciałam zrobić zakupy. Właściwie miałam
już zapełniony koszyk, ale chciałam jeszcze dokupić świeczki, żeby sobie
nastrój wieczorem "zrobić", jak zazwyczaj w weekend.
Moje
gadulstwo mnie kiedyś zgubi, o czym się dzisiaj dobitnie przekonałam. Jak tylko
zobaczę znajomą twarz nie mogę się oprzeć zagadaniu, choćby chwileczkę. Choćbym
tylko miała dzień dobry powiedzieć lub zapytać "gdzie leżą
chusteczki". No i o te chusteczki właśnie zagadałam i się zaczęło. Zakrztusiłam
się śliną. Zdarza mi się to dość regularnie, ale zazwyczaj w domu, więc mogę
wtedy kaszleć do woli, krztusić się, płakać, smarkać, itp. Bo jak brakuje
powietrza, to wszystkie chwyty dozwolone. Ale w dużym sklepie - nazwijmy go - osiedlowym, to już nie taka prosta sprawa. Za każdym zakrętem ktoś się czai,
jak na złość zazwyczaj znajomy, i nie da się ukryć faktu, że kaszlesz jakbyś
miał galopujące suchoty. Więc kaszlę, kaszlę i kaszlę. Powietrza coraz bardziej
brakuje. Wstrzymuję oddech, może się wszystko uspokoi, a gdzie tam! Potrzebne
chustki, te nowe, nierozpakowane, bo z nosa już leci, a i z oczu w zasadzie też.
Kaszlę. Przechodzę w inne miejsce, mniej ludne, kaszlę. Dochodzę do rzędów
z wodą i drżącą ręką wyjmuję małą butelkę wody mineralnej i popijam łyk, może
się krztuszenie uspokoi. Mówić nie mogę, bo próbuję opanować sytuację. Kaszlę.
Podchodzi do mnie życzliwy starszy pan, znajomy a jakże, i mówi "Tak Pani
kaszle, a zimną wodę Pani pije???" Szlag mnie trafił jasny! Jak tylko zdołałam wykrztusić cokolwiek powiedziałam, wiem że złośliwie:
"Niech Pan nic nie mówi!" i się odwróciłam. Kaszel po wodzie zelżał
na tyle, że mogłam dojść do kasy, ze wzrokiem wbitym w podłogę i z zasłoniętą
szalikiem buzią, bo kaszel jeszcze mną wstrząsał. Poza tym byłam tak spocona,
że szaliczek musiałam i tak zdjąć. Czerwona z wysiłku jak burak zapłaciłam za
zakupy i powolnym krokiem doszłam do domu. Kaszląc oczywiście. A w domu hopka jeszcze
trwała, bo jak już poczułam "swój teren", to rozpoczął się dalszy
etap nie zrobionej rano rehabilitacji. Efektem tego wszystkiego są co prawda może i
oczyszczone płuca, ale i chrypeczka.
Tak
mnie ten kaszel wymordował, że wieczorny drenaż odpuszczam. Jutro też jest
dzień.