„Następną razą”
Nie wiem jak jest w innych krajach, bo nie bywałam, ale nawet jeśli można powiedzieć, że zobaczyłam
„kawał” świata (Verchen w NRD – 1986 r., Taize we Francji – 1992 r. i Chorwacja
– 2011 r.), to na szczęście nic nie wiem o tubylczej służbie zdrowia.
Teoretycznie może i dobrze – znaczy, że zdrowa jestem. Ha, ha.
Do czego zmierzam? Nie wiem jak jest gdzieś, wiem jak jest u nas. Pod
koniec sierpnia byłam u diabetologa. Pani doktor wypisała mi recepty na paski do pomiaru cukru we krwi i
na insulinę oraz zleciła zrobienie badań. „Do 15 listopada” jak się wyraziła, bo 25 mam kolejną wizytę. Tym razem po trzech miesiącach, a nie czterech. O
tychże badaniach jakoś zapomniałam, po czerepie telepała mi się głównie myśl,
żeby się zaszczepić przeciw grypie. Zaszczepiłam się i zdycham za
przeproszeniem, ale nie o tym dzisiaj. Mam bezgłos, do totalnego jeszcze trochę
zostało, ale komunikacja z otoczeniem mocno szwankuje. A lubię gadać…
Wracając do badań zleconych przez diabetologa, przypomniały mi się one
właśnie w październiku. I zaczęło się wymyślanie, co tu zrobić, żeby sobie
życie ułatwić. Diabetolog przyjmuje w Koszalinie. Niby tylko 40 km ode mnie,
ale pieszo przecież nie pójdę. A i rowerkiem też nie dojadę. Jesień jest w
miarę ciepła, ale ja 3 tygodnie brałam antybiotyk, więc busem/autobusem nie
bardzo, „coby” człowieka nie przewiało na przystankach. Jedyny kierowca to mąż
(mój osobisty), który pracuje na chleb i nie bardzo, żeby się zwalniał tylko na
pobranie mojej krwi. Tudzież zawiezienie moczu w słoiczku. Bo zaraz znów trzeba
jechać a to do lekarza, a to po buty dla
dorastającego dziecka, a to po sto innych spraw. Poszłam więc do naszej
przychodni, do lekarza rodzinnego. Żeby może te badania zrobić sobie na
miejscu. Pewnie nie za darmochę, tylko za opłatą, ale jak mam jechać busem,
taksówką i wracać, to może na to samo wyjdzie. Doktor otworzył oczy ze
zdziwienia, bo nie bardzo wiedział, co to za badania, a to, co znał -
hemoglobina glikowana - skwitował zapytaniem „po co mi”, jeśli robiłam w
wakacje:) No, właśnie po co mi? Mnie po nic, ale diabetolog chciał wiedzieć. A i
ja wiedziałabym jak się jesiennie kształtuje ta moja słodka choroba. Doktor odesłał
mnie do pielęgniarki zabiegowej. Ona też otworzyła oczy i stwierdziła, że
przecież u nas jest jedynie punkt pobrań, a nie laboratorium, więc jednak trzeba
jechać do Koszalina.
Ostatnia deska ratunku pozostała w koleżance, która pracuje w laboratorium
w Szczecinku. Zadzwoniłam celem popytania, co to za wymyślne badania mam
zrobić. No i kochana koleżanka się zorientowała i okazało się, że nic strasznego, normalne
badania dotyczące funkcjonowania nerek. Tylko doktorowa się pomyliła w jednym
miejscu i skrót badania jakoś pomieszała, więc stąd te wątpliwości. Ale jeśli miałabym
za to wszystko zapłacić, to raczej bez sensu, taniej wyjdzie jechać.
No i cóż – wstałam wczoraj półżywa po tradycyjnie nie przespanej nocy i
przed 9 wsiadłam do dużego busa. Pieszo sobie doszłam do odpowiedniej przychodni
i odszukałam laboratorium. Ledwo wlazłam na trzecie piętro. A jak już szłam, to
mnie olśniło, że są windy, ale już mi się nie chciało zmieniać wytyczonej trasy. Poza tym wchodzenie po schodach
świetnie zbija poziom cukru, który jak zwykle w podróży miałam podwyższony. Pani
w rejestracji jakoś długo wpisywała moje dane w komputer i się mocno
zastanawiała jak przymocować na skierowaniu takie karteczki z kodami. Karteczek
było chyba tyle ile badań, a skierowanie małe. Kobieta miała problem. Ale rozwiązała
go zszywaczem. Triumfalnie wkroczyłam więc do laboratorium. Pobranie krwi trwało
dosłownie minutę. I żyła od razu się znalazła. A siniak jest naprawdę mały.
Ubrałam się w zimowy paltocik i spokojnym truchtem podążyłam w stronę
przystanku PKS i znajdującego się obok miejsca dla busów. Bus miał być o 11.10,
sprawdziłam to dzień przed wyjazdem na aktualnie wiszącej rozpisce. Miałam trochę
czasu, więc sobie zajrzałam do kilku sklepów po drodze. Gdybym szła szybciej,
to bym się załapała na autobus o 10.35, ale na powrotne autobusy jakoś nie zerknęłam.
W głowie miałam tylko busa. Spisałam więc sobie te aktualne autobusy do
kajecika, z którym się nie rozstaję (zawsze jakiś wierszyk może do głowy przyjść),
zerknęłam na wielki zegar na PKS-ie, który wskazywał 11.50 i się lekko
wzdrygnęłam. No tak, widocznie nikt nie umiał przestawić godziny. Ciekawe jak
to jest z zegarami na dworcach. Każdy pasażer ma sobie w myślach odejmować tę
godzinę? A jak ktoś wpada szybko, z obłędem w oczach, to przecież zawału może
dostać. Ciekawe kto jest za ten zegar odpowiedzialny.
Poszłam na miejsce przyjazdu busa. Wiatrzycho w Koszalinie zazwyczaj mocno wieje. Zasłaniałam więc uszy kołnierzem
od paltocika, a plecki wystawiałam do słoneczka. Zaczęła się zbliżać 11. Jakieś
znajome buzie powinny się już pojawić, a się nie pojawiały. Same „obce ludzie”.
Kurczę, chyba znowu coś pomyliłam z godzinami. Ale przecież sprawdzałam! Zmieszana
zaczepiłam jakąś kobietkę, ale ona o
busie do Bobolic nic nie wiedziała. Tłumek czekał na busa, ale do Białogardu. Cholera!
Gdzie ten mój bus? Gorączkowo w myślach przeleciałam listę znajomych, którzy
coś by mogli wiedzieć. O 11.05 zadzwoniłam do znajomej, która dojeżdża do pracy z Koszalina
do Bobolic. Miałam busa o 11.10., ale nie odjeżdża stąd, gdzie stoję, tylko z
PKS-u!!!!! Jezu! Pognałam w tamtą stronę, bo już coś stało, a znajoma nie pamiętała,
czy ze stanowiska 3 czy 4. Z jęzorem na brodzie dopadłam dworca. To, co stało
jechało gdzie indziej. Mój bus odjeżdżał z czwórki. I dopiero jak stanęłam tak
jakoś bokiem, zauważyłam, że jest jakaś rozpiska, i chyba dotyczyła właśnie
moich busów. Cholera mną zatrzęsła znowu! Czy to tak trudno napisać jakąś
kartkę, że od 1 września busy odjeżdżają z tych stanowisk co autobusy???? Bo podobno
ta zmiana nastąpiła po wakacjach, a ja ostatnio jechałam w wakacje. Więc skąd
miałam wiedzieć? A jakby ktoś obcy jechał, to by w ogóle nie miał szans. Jak tak
można robić?!
Do domu wróciłam o godzinie 12, zmęczona nieludzko, niewyspana, wytrzęsiona,
ale i zadowolona, że wszystko udało mi się załatwić.
PS.1. Jak się już tak przeleciałam, to pod PKS-em musiałam cukierki zjeść,
bo poziom cukru spadał.
PS.2. „Następną razą” (jak mawiała moja babcia) obejrzę chyba wszystkie ściany
i kolumny na PKS-ie, żeby nie przeoczyć ewentualnego ogłoszenia, o ile tylko będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz