środa, 29 października 2014

„Następną razą”



Nie wiem jak jest w innych krajach, bo nie bywałam, ale  nawet jeśli można powiedzieć, że zobaczyłam „kawał” świata (Verchen w NRD – 1986 r., Taize we Francji – 1992 r. i Chorwacja – 2011 r.), to na szczęście nic nie wiem o tubylczej służbie zdrowia. Teoretycznie może i dobrze – znaczy, że zdrowa jestem. Ha, ha.

Do czego zmierzam? Nie wiem jak jest gdzieś, wiem jak jest u nas. Pod koniec sierpnia byłam u diabetologa. Pani doktor wypisała mi recepty na paski do pomiaru cukru we krwi i na insulinę oraz zleciła zrobienie badań. „Do 15 listopada” jak się wyraziła, bo 25 mam kolejną wizytę. Tym razem po trzech miesiącach, a nie czterech. O tychże badaniach jakoś zapomniałam, po czerepie telepała mi się głównie myśl, żeby się zaszczepić przeciw grypie. Zaszczepiłam się i zdycham za przeproszeniem, ale nie o tym dzisiaj. Mam bezgłos, do totalnego jeszcze trochę zostało, ale komunikacja z otoczeniem mocno szwankuje. A lubię gadać…

Wracając do badań zleconych przez diabetologa, przypomniały mi się one właśnie w październiku. I zaczęło się wymyślanie, co tu zrobić, żeby sobie życie ułatwić. Diabetolog przyjmuje w Koszalinie. Niby tylko 40 km ode mnie, ale pieszo przecież nie pójdę. A i rowerkiem też nie dojadę. Jesień jest w miarę ciepła, ale ja 3 tygodnie brałam antybiotyk, więc busem/autobusem nie bardzo, „coby” człowieka nie przewiało na przystankach. Jedyny kierowca to mąż (mój osobisty), który pracuje na chleb i nie bardzo, żeby się zwalniał tylko na pobranie mojej krwi. Tudzież zawiezienie moczu w słoiczku. Bo zaraz znów trzeba jechać a  to do lekarza, a to po buty dla dorastającego dziecka, a to po sto innych spraw. Poszłam więc do naszej przychodni, do lekarza rodzinnego. Żeby może te badania zrobić sobie na miejscu. Pewnie nie za darmochę, tylko za opłatą, ale jak mam jechać busem, taksówką i wracać, to może na to samo wyjdzie. Doktor otworzył oczy ze zdziwienia, bo nie bardzo wiedział, co to za badania, a to, co znał - hemoglobina glikowana - skwitował zapytaniem „po co mi”, jeśli robiłam w wakacje:) No, właśnie po co mi? Mnie po nic, ale diabetolog chciał wiedzieć. A i ja wiedziałabym jak się jesiennie kształtuje ta moja słodka choroba. Doktor odesłał mnie do pielęgniarki zabiegowej. Ona też otworzyła oczy i stwierdziła, że przecież u nas jest jedynie punkt pobrań, a nie laboratorium, więc jednak trzeba jechać do Koszalina.

Ostatnia deska ratunku pozostała w koleżance, która pracuje w laboratorium w Szczecinku. Zadzwoniłam celem popytania, co to za wymyślne badania mam zrobić. No i kochana koleżanka się zorientowała i  okazało się, że nic strasznego, normalne badania dotyczące funkcjonowania nerek. Tylko doktorowa się pomyliła w jednym miejscu i skrót badania jakoś pomieszała, więc stąd te wątpliwości. Ale jeśli miałabym za to wszystko zapłacić, to raczej bez sensu, taniej wyjdzie jechać.

No i cóż – wstałam wczoraj półżywa po tradycyjnie nie przespanej nocy i przed 9 wsiadłam do dużego busa. Pieszo sobie doszłam do odpowiedniej przychodni i odszukałam laboratorium. Ledwo wlazłam na trzecie piętro. A jak już szłam, to mnie olśniło, że są windy, ale już mi się nie chciało zmieniać wytyczonej trasy. Poza tym wchodzenie po schodach świetnie zbija poziom cukru, który jak zwykle w podróży miałam podwyższony. Pani w rejestracji jakoś długo wpisywała moje dane w komputer i się mocno zastanawiała jak przymocować na skierowaniu takie karteczki z kodami. Karteczek było chyba tyle ile badań, a skierowanie małe. Kobieta miała problem. Ale rozwiązała go zszywaczem. Triumfalnie wkroczyłam więc do laboratorium. Pobranie krwi trwało dosłownie minutę. I żyła od razu się znalazła. A siniak jest naprawdę mały.

Ubrałam się w zimowy paltocik i spokojnym truchtem podążyłam w stronę przystanku PKS i znajdującego się obok miejsca dla busów. Bus miał być o 11.10, sprawdziłam to dzień przed wyjazdem na aktualnie wiszącej rozpisce. Miałam trochę czasu, więc sobie zajrzałam do kilku sklepów po drodze. Gdybym szła szybciej, to bym się załapała na autobus o 10.35, ale na powrotne autobusy jakoś nie zerknęłam. W głowie miałam tylko busa. Spisałam więc sobie te aktualne autobusy do kajecika, z którym się nie rozstaję (zawsze jakiś wierszyk może do głowy przyjść), zerknęłam na wielki zegar na PKS-ie, który wskazywał 11.50 i się lekko wzdrygnęłam. No tak, widocznie nikt nie umiał przestawić godziny. Ciekawe jak to jest z zegarami na dworcach. Każdy pasażer ma sobie w myślach odejmować tę godzinę? A jak ktoś wpada szybko, z obłędem w oczach, to przecież zawału może dostać. Ciekawe kto jest za ten zegar odpowiedzialny.  

Poszłam na miejsce przyjazdu busa. Wiatrzycho w Koszalinie  zazwyczaj mocno wieje. Zasłaniałam więc uszy kołnierzem od paltocika, a plecki wystawiałam do słoneczka. Zaczęła się zbliżać 11. Jakieś znajome buzie powinny się już pojawić, a się nie pojawiały. Same „obce ludzie”. Kurczę, chyba znowu coś pomyliłam z godzinami. Ale przecież sprawdzałam! Zmieszana zaczepiłam jakąś kobietkę, ale  ona o busie do Bobolic nic nie wiedziała. Tłumek czekał na busa, ale do Białogardu. Cholera! Gdzie ten mój bus? Gorączkowo w myślach przeleciałam listę znajomych, którzy coś by mogli wiedzieć. O 11.05 zadzwoniłam do znajomej, która dojeżdża do pracy z Koszalina do Bobolic. Miałam busa o 11.10., ale nie odjeżdża stąd, gdzie stoję, tylko z PKS-u!!!!! Jezu! Pognałam w tamtą stronę, bo już coś stało, a znajoma nie pamiętała, czy ze stanowiska 3 czy 4. Z jęzorem na brodzie dopadłam dworca. To, co stało jechało gdzie indziej. Mój bus odjeżdżał z czwórki. I dopiero jak stanęłam tak jakoś bokiem, zauważyłam, że jest jakaś rozpiska, i chyba dotyczyła właśnie moich busów. Cholera mną zatrzęsła znowu! Czy to tak trudno napisać jakąś kartkę, że od 1 września busy odjeżdżają z tych stanowisk co autobusy???? Bo podobno ta zmiana nastąpiła po wakacjach, a ja ostatnio jechałam w wakacje. Więc skąd miałam wiedzieć? A jakby ktoś obcy jechał, to by w ogóle nie miał szans. Jak tak można robić?!

Do domu wróciłam o godzinie 12, zmęczona nieludzko, niewyspana, wytrzęsiona, ale i zadowolona, że wszystko udało mi się załatwić.

PS.1. Jak się już tak przeleciałam, to pod PKS-em musiałam cukierki zjeść, bo poziom cukru spadał.

PS.2. „Następną razą” (jak mawiała moja babcia) obejrzę chyba wszystkie ściany i kolumny na PKS-ie, żeby nie przeoczyć ewentualnego ogłoszenia, o ile tylko będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz