Jak sięgam pamięcią, 1.XI. był zawsze świętem nostalgicznym, ale i rodzinnym. Dziadkowie ze strony mamy dochowali się siedmiorga dzieci. Więc w ten wyjątkowy dzień zjeżdżało się całe mamy rodzeństwo, nierzadko z dziećmi, bo dziadkowie pochowani są na cmentarzu u nas. Pomagałam mamie w kuchni, dużo się gotowało i piekło, szłam na cmentarz, jak było ciepło zostawałam na mszy, a
potem się delektowałam rozmowami przy stole z ciociami, wujkami i kuzynostwem, tudzież
maminymi wypiekami, gołąbkami i innymi specjałami. Wspominaliśmy dziadków, wojenne i powojenne losy rodziny...
Nieco innego
charakteru nabrało to święto, gdy zostałam mężatką, a już zupełnie innego, gdy zabrakło
moich teściów. Teraz ja od kilku lat mam gości i staram się, żeby było co do
garnka włożyć, a dom żeby nie przywitał szwagrów w pajęczynach i kurzu.
Zaczęłam więc
coroczny szał sprzątania, zakupów, pieczenia i gotowania. Mąż umył okna, ja
poprałam i powiesiłam firany, a potem ze szmatami latałam po całym domu. Sprzątanie
odbywam bowiem co jakiś czas, głównie z dwóch powodów: jest „mus”, albo ogólna
faza na sprzątanie. Fazę na sprzątanie mam rzadko, bo i siły nie te i oddech
nie ten, co kiedyś. „Mus” jest przy okazji świąt wszelakich, wakacji, tudzież
najazdu gości. No i właśnie teraz tak było, ale oba te powody się połączyły i
mam chałupkę ogarniętą jak np. na Boże Narodzenie. Swoją drogą, mogłoby już
być, zawsze to bliżej do wiosny :) A tylko wiosna i lato mnie kręcą. Zazdroszczę niedźwiedziom…
Latałam wczoraj z
każdą odmianą ścierki i z różnymi płynami pół dnia. Przyniosłam także
chryzantemy, bo znicze już od dawna czekają na zapalenie. Zakupy przyniosłam. Leki
z apteki. I zabrałam się za gotowanie. Na obiad zrobiłam kopytka, a potem zajęłam
się matiasami i surowym boczkiem, który przygotowałam do upieczenia. Pod wieczór
mąż nastawił bigos, który dzisiaj miałam doprawiać. I gotować. I pilnować. I próbować.
W ferworze porządków
i gotowania stwierdziłam taki przypływ sił, że siadłam jeszcze na rowerek stacjonarny
i przejechałam 7 km. Ledwo zlazłam z tego rowerka. I najbardziej bolały mnie nie
nogi, a dupa za przeproszeniem. To siodełko jest strasznie niewygodne. Docelowo
chcę jeździć 2 razy dziennie, nie wiem jak dam radę. Po kąpieli zjadłam ogromną
kolację i zaległam w charakterze nieboszczyka, oglądając z małoletnim „Nietyklanych”
.
Jak się można domyślić,
rano ledwo wstałam. Pomijając, że po wysiłku w nocy spadł mi cukier i po omacku
szłam do kuchni napić się i najeść. To zawsze wybudza. Potem ciężko zasnąć. A jak
zasnę, trzeba wstawać. Jakoś wstałam. Ale jak syna wyprawiłam do szkoły, do
walnęłam się w pościel. Niestety, natłok myśli, ile mam jeszcze roboty, nie
pozwalał zasnąć. Z trudem wstałam i zaczęłam poranne „ablucje”. No i oczywiście
inhalacje i drenaże. Zeszło do 11. Odkrywczo stwierdziłam, że zacznę
przygotowania do jabłecznika, polecę po drobne zakupy, i jak wrócę włączę
piekarnik.
Kuchenka od wczoraj przedstawiała
sobą obraz nędzy i rozpaczy, w całym domu śmierdziało bigosem, więc
stwierdziłam, że jednak dokończę roboty w kuchni. O 13 ciasto było upieczone,
kuchnia posprzątana, a ja gotowa do wyjścia. Na obiad tylko naleśniki, więc
robota nieduża i niedługa.
Teraz siedzę już
sobie jak pani, z pomalowanymi paznokciami i z laptopem na kolanach. W domu cisza
i pachnie głównie jabłecznikiem. Za drzwiami dzieci w halloweenowych przebraniach,
na czele z moim synem :)
Jutro będzie dzień
zadumy. Tęsknoty za tymi, którzy odeszli. A wieczorem pójdziemy jeszcze raz na
cmentarz, i zachwycimy się jedynym w swoim rodzaju spektaklem, jaki się tam rozgrywa. I
po raz kolejny docenimy życie.