piątek, 25 sierpnia 2017

Ciernie



CIERNIE    

w ostatnią drogę
idziemy sami

nikt nie poda nam ręki
gdy potkniemy się
idąc stromym zboczem
lub
schodząc w cienistą dolinę

pomiędzy kurhanami
przodków
idziemy w milczeniu

raniąc stopy
o ciernie
skończonego życia

czwartek, 3 sierpnia 2017

Żona pszczelarza_sezon 2017

    Dawno już nie pisałam o swoich doświadczeniach i przeżyciach jako żona pszczelarza :) Mimo, że z roku na rok pracy więcej, co się niekoniecznie przekłada na profity z tejże roboty, ale ogólnie na nudę nie narzekamy, bo jest co robić i przy czym chodzić.
W tym roku sezon zaczął się co prawda na początku czerwca, ale cały lipiec był prawie martwy. Pogoda straszna - albo bardzo zimno albo padało. Nawet podmyło nam budynek gospodarczy i po raz kolejny trzeba było zamawiać koparkę do wykopania dołu, do którego mąż wsadzał rury odwadniające. Przypłacił to swoją drogą naderwaniem lub nadwyrężeniem czegoś w plecach. I przeleżeniem całego dnia w łóżku, a w następnych stękając z bólu. No cóż, dźwiganie taczek pełnych piachu, to nie przelewki, trzeba uważać, zwłaszcza gdy się jest już w wieku dojrzałym ;)
Ale wracając do sedna, sezon ogólnie do kitu. Wszystko późno zakwitło, późno nektarowało i szybko za przeproszeniem zdechło. I gryka i facelia. O innych roślinach nie wspominając. Noce zimne, ulewne deszcze i tak w kółko. Ostatnie dwa tygodnie są wreszcie jako takie i coś tam tego miodu można było wykręcić. Swoją drogą, każdy miód ma kolor gryki, bo obsiane są nią chyba wszystkie okoliczne pola. Ale smak mają różny, i to jest pocieszające :)
Ile razy jechaliśmy w plener, żeby zobaczyć czy wszystko jest ok, to nikt nie zliczy. Samochód reprezentacyjny do tej pory, teraz wygląda jak po ciężkich przeżyciach, wiecznie utytłany, na zewnątrz jak i w środku, bo w końcu wozi się różne rzeczy. Począwszy od uli, miodu, węzy, tak zwanego podkurzacza (do odymiana pszczół), jak i próchno z lasu do tegoż podkurzacza oraz rój pszczół w tymczasowej skrzynce i strój pszczelarza tudzież rękawiczki gumowe, kalosze, itp., itd. Jest tego, jest!
Na pola lubię jeździć, bo wena twórcza bardzo często mnie tam dopada, chociaż w tym roku i wena jakaś zdechła, ale trudno. Za to mam piękne widoki, bo to nie tylko łany zboża, rzepaku, facelii, ostropestu, gryki, łubinu jak i inne tzw. „chabazie”. Poza tym dzikie ptaki, zające, sarny i wszelka zwierzyna polno-łąkowa. Tematy jak znalazł do pisania wierszy.
Czasami jednak taka podróż na łono przyrody różnie się kończy. Pojechaliśmy sobie w upalny weekend na jedno z "naszych" pól, po wertepach, ale tam zawsze wertepy, ale tym razem jakieś bardziej rozjechane. Nawet dalej jakby woda stała, ale mąż stwierdził, że da radę i ruszył z kopyta. No i ujechał kilka metrów i dosłownie żeśmy się zapadli po same koła prawego boku Forda Mondeo. Ja w sandałkach, krótkich spodenkach i z książką pod pachą, z cukrzycą i niewydolnymi płucami, już widziałam oczyma wyobraźni jak pcham ten samochód, a mąż kieruje, bo ja akurat nie mam prawa jazdy, co przy wadzie wzroku – 7 dioprii nie powinno dziwić. Ciekawe, ile dalibyśmy radę szarpać się z tym autem, po kolana w błocie, ale na szczęście mąż-pszczelarz ma kontakty wśród okolicznych rolników i namiary na kogoś, kto traktorem wyratowałby nas z opresji. Szczęście, że i operator komórkowy w telefonie męża dobrze się sprawuje, bo z mojej komórki to moglibyśmy się nigdzie nie dodzwonić. I czekać na zbawienie lub piechotą przez zarośla lecieć po kogoś z ciężkim sprzętem. Może z pół godziny poczekaliśmy na traktor, a pan od razu nas poinformował, że tu, na tych polach, to sobie chłopcy rajd samochodowy ostatnio zrobili, stąd takie doły, góry, dziury i błoto. No tak, rajd wyścigowy. Nie wpadłabym na to zapewne! Koniec końców traktor nas wyciągnął, chociaż za pierwszym razem urwała się lina czy co to było, ale za drugim już gładko poszło i wydobyliśmy się z tej brei. Szczęśliwi, że sprawnie i szybko poszło, wróciliśmy w domowe pielesze. Survival mam z mężem, że hej! Zamiast wierszy zacznę chyba pisać powieść o żonie pszczelarza, co to ją pszczoły żądlą zazwyczaj w policzki i puchnie rewelacyjnie, wyglądając jak po nieudanej operacji plastycznej. A osa wieńczy dzieło zniszczenia, żądląc w brzuch. Ale dwa owady w jednym sezonie, to nic strasznego :)