Dawno
już nie pisałam o swoich doświadczeniach i przeżyciach jako żona pszczelarza :) Mimo, że z roku na rok pracy
więcej, co się niekoniecznie przekłada na profity z tejże roboty, ale ogólnie
na nudę nie narzekamy, bo jest co robić i przy czym chodzić.
W tym
roku sezon zaczął się co prawda na początku czerwca, ale cały lipiec był prawie
martwy. Pogoda straszna - albo bardzo zimno albo padało. Nawet podmyło nam
budynek gospodarczy i po raz kolejny trzeba było zamawiać koparkę do wykopania
dołu, do którego mąż wsadzał rury odwadniające. Przypłacił to swoją drogą
naderwaniem lub nadwyrężeniem czegoś w plecach. I przeleżeniem całego dnia w
łóżku, a w następnych stękając z bólu. No cóż, dźwiganie taczek pełnych piachu,
to nie przelewki, trzeba uważać, zwłaszcza gdy się jest już w wieku dojrzałym ;)
Ale
wracając do sedna, sezon ogólnie do kitu. Wszystko późno zakwitło, późno
nektarowało i szybko za przeproszeniem zdechło. I gryka i facelia. O innych
roślinach nie wspominając. Noce zimne, ulewne deszcze i tak w kółko. Ostatnie
dwa tygodnie są wreszcie jako takie i coś tam tego miodu można było wykręcić.
Swoją drogą, każdy miód ma kolor gryki, bo obsiane są nią chyba wszystkie okoliczne
pola. Ale smak mają różny, i to jest pocieszające :)
Ile
razy jechaliśmy w plener, żeby zobaczyć czy wszystko jest ok, to nikt nie
zliczy. Samochód reprezentacyjny do tej pory, teraz wygląda jak po ciężkich
przeżyciach, wiecznie utytłany, na zewnątrz jak i w środku, bo w końcu wozi się
różne rzeczy. Począwszy od uli, miodu, węzy, tak zwanego podkurzacza (do
odymiana pszczół), jak i próchno z lasu do tegoż podkurzacza oraz rój pszczół w
tymczasowej skrzynce i strój pszczelarza tudzież rękawiczki gumowe, kalosze,
itp., itd. Jest tego, jest!
Na pola
lubię jeździć, bo wena twórcza bardzo często mnie tam dopada, chociaż w tym
roku i wena jakaś zdechła, ale trudno. Za to mam piękne widoki, bo to nie tylko
łany zboża, rzepaku, facelii, ostropestu, gryki, łubinu jak i inne tzw. „chabazie”.
Poza tym dzikie ptaki, zające, sarny i wszelka zwierzyna polno-łąkowa. Tematy jak znalazł
do pisania wierszy.
Czasami
jednak taka podróż na łono przyrody różnie się kończy. Pojechaliśmy sobie w upalny
weekend na jedno z "naszych" pól, po wertepach, ale tam zawsze wertepy, ale tym
razem jakieś bardziej rozjechane. Nawet dalej jakby woda stała, ale mąż
stwierdził, że da radę i ruszył z kopyta. No i ujechał
kilka metrów i dosłownie żeśmy się zapadli po same koła prawego boku Forda Mondeo.
Ja w sandałkach, krótkich spodenkach i z książką pod pachą, z cukrzycą i
niewydolnymi płucami, już widziałam oczyma wyobraźni jak pcham ten samochód, a
mąż kieruje, bo ja akurat nie mam prawa jazdy, co przy wadzie wzroku – 7
dioprii nie powinno dziwić. Ciekawe, ile dalibyśmy radę szarpać się z tym
autem, po kolana w błocie, ale na szczęście mąż-pszczelarz ma kontakty wśród
okolicznych rolników i namiary na kogoś, kto traktorem wyratowałby nas z
opresji. Szczęście, że i operator komórkowy w telefonie męża dobrze się
sprawuje, bo z mojej komórki to moglibyśmy się nigdzie nie dodzwonić. I czekać na zbawienie lub piechotą przez zarośla lecieć po kogoś z
ciężkim sprzętem. Może z pół godziny poczekaliśmy na traktor, a pan od razu nas
poinformował, że tu, na tych polach, to sobie chłopcy rajd samochodowy ostatnio
zrobili, stąd takie doły, góry, dziury i błoto. No tak, rajd wyścigowy. Nie
wpadłabym na to zapewne! Koniec końców traktor nas wyciągnął, chociaż za pierwszym
razem urwała się lina czy co to było, ale za drugim już gładko poszło i wydobyliśmy
się z tej brei. Szczęśliwi, że sprawnie i szybko poszło, wróciliśmy w domowe
pielesze. Survival mam z mężem, że hej! Zamiast wierszy zacznę chyba pisać powieść o
żonie pszczelarza, co to ją pszczoły żądlą zazwyczaj w policzki i puchnie
rewelacyjnie, wyglądając jak po nieudanej operacji plastycznej. A osa wieńczy dzieło zniszczenia, żądląc w brzuch. Ale dwa owady w jednym sezonie, to nic strasznego :)