wtorek, 20 stycznia 2015

Hej kolęda, kolęda!

 Wesele, wesele i po weselu. Wytańczeni, przejedzeni i niewyspani. Ale warto było!  Spotkanie z rodziną, fajna muzyka, wspaniałe jedzenie, trochę śmiechu, trochę rozmów…. Zawsze to jakieś oderwanie od szarej codzienności.
Sobota zaczęła się o 9 rano, szybkim wstawaniem z łóżka, niekoniecznie z powodu wesela. Akurat tego dnia miała być u nas kolęda. Stół przygotowałam już dnia poprzedniego, chałupka była posprzątana, więc zostało nam tylko „ogarnięcie” siebie i czekanie na księdza. Bo oczywiście nigdy nie wiadomo od której strony ulicy zacznie chodzić. Moje przewidywania były takie, że jak już z torbami wyjdziemy z domu, to akurat ksiądz będzie wchodził do naszej klatki. Ale nie uprzedzajmy faktów. Latałam po domu jak kot z pęcherzem; swoją drogą nasza kotka czuła, że coś się dzieje, bo plątała się pod nogami bez sensu. Dopakowywałam kosmetyki, włożyłam zapomniane piżamki, itp., itd. Na godz. 11 byłam umówiona do fryzjera. Do tej godziny księdza nie było ani widać ani słychać. Zostawiłam więc całą menażerię i żwawym krokiem wystrzeliłam w stronę tzw. „miasta”. Od razu natknęłam się na znajomych ministrantów i poprosiłam, żeby ksiądz - jeśli może - zaszedł do nas od razu, bo potem wyjeżdżamy. Chłopaków swoich zawiadomiłam, że ksiądz być może zaraz przyjdzie i radośnie podążyłam dalej. U fryzjera spędziłam dobrą godzinę, mąż przyjechał po mnie samochodem, bo wiało lodowato i nie daj boże by mi głowiznę zawiało lub uszy. Księdza oczywiście nie było. Wpadliśmy do domu po 12. Coś tam chapnęłam, coś wypiłam i coś dopakowałam. O 13 wyjazd. Mąż złapał dużą torbę i kilka wieszaków i przykazał małoletniemu, że ma wziąć drugą torbę (tę z butami) i pomóc mi z innymi rzeczami. Oczywiście mamusia czyli ja wymyśliła, że trzeba koniecznie wyrzucić śmieci, bo dom „zaśmiardnie” jak wrócimy, wiec dziecko wzięło dwa worki i podążyło w kierunku drzwi. Ja złapałam prezent, torebkę i ze dwa wieszaki. Drzwi trzeba było szybko zamknąć, żeby kotka nie uciekła. Na schodach wpadliśmy na męża - ojca, który złapał śmieci, a my resztę. Upchnęliśmy wszystko w zimnym aucie i ruszyliśmy w drogę. Ujechaliśmy parę metrów w stronę Porostu i męża tknęło czy włożyłam mu pasek do garniturowych spodni. Nie włożyłam. Wściekłam się lekko, bo mąż dwa dni przed weselem stwierdził, że nie ma co jęczeć, on wie co ma zabrać i zdąży. Z paskiem jak widać nie zdążył. Zawróciliśmy. I cóż? Mąż tylko wysiadł z auta, a pod drzwiami stali ministranci. Ta dam! Spłoszony mąż przeprosił, wytłumaczył, wpadł do domu po pasek i szybko wrócił do samochodu.  Drogę rozpoczęliśmy na nowo. Zajechaliśmy sobie do Białego Boru, zatankowaliśmy,  nawet mąż miał ochotę na kawę, ale szkoda czasu, bo już ok. 13.30 (ślub na g. 16). Dojechaliśmy do jakiegoś Brzezia i tak z głupia frant spytałam czy mąż wsadził do samochodu obie torby. Mąż spojrzał na mnie podejrzliwie i robiąc dziwną minę, powiedział, że nie. Aha. Żartuje zapewne, pomyślałam, bo czasem prezentuje taki typ poczucia humoru. On na to, że nie żartuje, bo to małoletni miał wziąć drugą torbę. Wszyscy spojrzeli po sobie z przestrachem. W tej drugiej torbie były nasze wszystkie buty-czyli męża garniturowe i moje dwie pary szpilek plus coś tam jeszcze, mały inhalator chyba, jakieś leki. Niemalże z wizgiem opon zawróciliśmy. Zrobiliśmy nadprogramowo około 80 km…. Wycieczka była udana nadzwyczaj. Szczęście, że na drodze prawie pusto, nie ślisko, nie mokro, więc się jechało. Wpadliśmy do miejscowości docelowej o odpowiedniej porze. Najpierw humory wszyscy mieli zdechłe, ale potem ogarnęła mnie głupawka, jak byśmy wyglądali – ja w czarno-czerwonej koronowej, delikatnej sukience i brązowych botkach, a mąż w ciemnym garniturze i w sportowych brązowych butach:). Oryginalna para by z nas była! Wszystko przez kolędę…

piątek, 16 stycznia 2015

Wesele



Wreszcie nastał Nowy Rok! Upragniony, wyczekany, wyśniony nieomal. Bo to już i dni trochę dłuższe i nadzieja kiełkuje coraz większa, że do wiosny już bliżej niż dalej.
Sylwestra i andrzejek w roku ubiegłym nie obchodziłam, bo jutro mamy w rodzinie wesele! Tamtych imprez nie wpisałam w kalendarzyk nie tyle ze względów finansowych, co zdrowotnych: bo to i tańce i dużo gadania i plecy mokre i zawiać może itp., więc siły trzeba trzymać na wesele.
Jak na złość całą „jesienio-zimę” jestem chora, mimo, że nie balowałam ani na wspomnianych już zabawach ani na niczym innym. Po prostu –zarazki w tym roku szkolnym wyjątkowo nas sobie upodobały i już szósty raz coś się złego działo. Wszystko się sprzysięgało, żeby na to wesele styczniowe nie dojechać. Łącznie z tym, że 3 dni przed rzeczoną zabawą dziecko wróciło do domu z bólem gardła. Oczami wyobraźni  zobaczyłam siebie z synem w domu i męża machającego do nas z okna samochodu wiozącego go na wesele. Bo z kim miałabym zostawić chore dziecko, nawet jeśli ma 12 lat? Samo? Z babcią, która jeszcze nie wydobrzała po swojej paskudnej infekcji?
Małoletni został więc dwa dni w domu (ferie od soboty, więc tylko czwartek i piątek stracony), no i na szczęście nie jest gorzej, a czy lepiej – to się pewnie okaże po imprezie.
Chyba każdy lubi przygotowania do wesela. Bo to i kieckę nową trzeba kupić, a to szpileczki np. czerwone, a i obowiązkowo zadbać o siebie – fryzjer, kosmetyczka, itp. Bez takiej okazji pewnie by człowiek nic nie kupił, bo po świętach styczeń strasznie długi i jakiś ubogi w finanse, ale tu jak trzeba, to trzeba.
Wesele jak wspomniałam wyjazdowe. Nie wiem jak się pakują normalne (czytaj: zdrowe) kobiety, ale u mnie to wygląda zapewne nieco inaczej.
Jedna torba to wszystkie ciuszki całej trójki i na przebranie, plus coś do spania, bielizna, jakieś kosmetyki, wałeczki, prostownice, itp. Ale zima jest. Więc tak, mam i czapkę z szaliczkiem, grube rajstopki, jak i żakiecik plus sweterek. Oprócz oczywiście weselnej kreacji :) No i buty, w których jadę, i te wspomniane wysokie czerwone szpilki, w których raczej głównie wejdę i tyle. Drugie buty na przebranie, a trzecie-średnio wysokie kozaki, jakby już w żadnych szpilkach nie dało rady zrobić kroku. O tańcu nie wspomnę. Buty zajęły w zasadzie całą jedną torbę. Kolejna torba to prezent. A kolejna to inhalator i leki. W sumie to biorę  dwa inhalatory – kombajn bucząco-ryczący, którym zrobię inhalacje rano po obudzeniu, w domu weselnym, i taki mały, cichy, który wezmę ze sobą na wesele, bo a nuż mnie tak przydusi, że gdzieś sobie przysiądą i dymka puszczę. Do inhalatora potrzebne leki-więc trzeba wsadzić berodual, sól, leki wykrztuśne, i ewentualnie antybiotyk w ampułkach. To do inhalacji. Ponadto trzeba wziąć stały zestaw leków, upchanych w pudełku plastikowym, insuliny, tudzież na te nasze przeziębienia-coś do ssania, coś do płukania, na suchy kaszel jakby dusił w nocy, i na gorączkę jakby nam się w nocy przytrafiła.
Parasolka też się może przydać, bo z pogodą to różnie bywa, szkoda misternie zrobionej fryzury. Co by tu jeszcze…. Aha, taki złoto-srebrny szal, żeby zarzucić na ramiona, jakby plecki były spocone po szalonym tańcu.
O kurczę, przecież jakąś biżuterię trzeba wziąć! Czyli tak, do sukienki to kolczyki, bransoletka i pierścionek. Na niedzielę i poprawiny inny strój, więc pasują inne kolczyki, inna bransoletka. A może wezmę jeszcze dodatkowo takie spodnie z taką bluzką, do których pasuje taki komplet drewnianej biżuterii kupionej na wieczną pamiątkę w Karpaczu. Tak, koniecznie! Przecież nie będę od nikogo biżuterii pożyczała, niedoczekanie moje. A bez kolczyków czuję się goła.
Wzrokiem omiatam mieszkanie….. Żeby tylko niczego nie zapomnieć, bo się nikt wracać nie będzie. Aaa, tak, jeszcze okulary, płyn do szkieł kontaktowych i pudełeczko na te szkła. No i coś słodkiego, jakby mi poziom cukru spadał - jakiś batonik, jakiś bananek plus specyfik na baaaaaaardzo duży spadek (z utratą przytomności, co mi się kiedyś zdarzyło w podróży).  No i woda w małej butelce, bo w samochodzie zawsze się komuś chce pić. Głównie mnie, bo poziom cukru na wszelki wypadek trzymam wyższy niż trzeba:) i wtedy chce się pić.

Torby trzy plus moja na ramię wypchana batonikami i bananami na drogę. Kilka wieszaków z ubraniami...
Domu można nie zamykać, bo już chyba wszystko wzięliśmy. Na straży została Balbina-nasza nowa kotka:) Ciekawe w jakim stanie zastaniemy mieszkanie po powrocie...