Wesele,
wesele i po weselu. Wytańczeni, przejedzeni i niewyspani. Ale warto było! Spotkanie z rodziną, fajna muzyka, wspaniałe
jedzenie, trochę śmiechu, trochę rozmów…. Zawsze to jakieś oderwanie od szarej
codzienności.
Sobota
zaczęła się o 9 rano, szybkim wstawaniem z łóżka, niekoniecznie z powodu wesela.
Akurat tego dnia miała być u nas kolęda. Stół przygotowałam już dnia
poprzedniego, chałupka była posprzątana, więc zostało nam tylko „ogarnięcie” siebie
i czekanie na księdza. Bo oczywiście nigdy nie wiadomo od której strony ulicy zacznie
chodzić. Moje przewidywania były takie, że jak już z torbami wyjdziemy z domu, to akurat ksiądz będzie wchodził do naszej klatki. Ale nie uprzedzajmy
faktów. Latałam po domu jak kot z pęcherzem; swoją drogą nasza kotka czuła, że
coś się dzieje, bo plątała się pod nogami bez sensu. Dopakowywałam kosmetyki, włożyłam
zapomniane piżamki, itp., itd. Na godz. 11 byłam umówiona do fryzjera. Do tej
godziny księdza nie było ani widać ani słychać. Zostawiłam więc całą menażerię
i żwawym krokiem wystrzeliłam w stronę tzw. „miasta”. Od razu natknęłam się na znajomych
ministrantów i poprosiłam, żeby ksiądz - jeśli może - zaszedł do nas od razu, bo potem wyjeżdżamy. Chłopaków swoich zawiadomiłam, że ksiądz być może zaraz
przyjdzie i radośnie podążyłam dalej. U fryzjera spędziłam dobrą godzinę, mąż przyjechał
po mnie samochodem, bo wiało lodowato i nie daj boże by mi głowiznę zawiało lub
uszy. Księdza oczywiście nie było. Wpadliśmy do domu po 12. Coś tam chapnęłam, coś
wypiłam i coś dopakowałam. O 13 wyjazd. Mąż złapał dużą torbę i kilka
wieszaków i przykazał małoletniemu, że ma wziąć drugą torbę (tę z butami) i
pomóc mi z innymi rzeczami. Oczywiście mamusia czyli ja wymyśliła, że trzeba koniecznie wyrzucić
śmieci, bo dom „zaśmiardnie” jak wrócimy, wiec dziecko wzięło dwa worki i
podążyło w kierunku drzwi. Ja złapałam prezent, torebkę i ze dwa wieszaki. Drzwi
trzeba było szybko zamknąć, żeby kotka nie uciekła. Na schodach wpadliśmy na
męża - ojca, który złapał śmieci, a my resztę. Upchnęliśmy wszystko w zimnym aucie
i ruszyliśmy w drogę. Ujechaliśmy parę metrów w stronę Porostu i męża tknęło
czy włożyłam mu pasek do garniturowych spodni. Nie włożyłam. Wściekłam się
lekko, bo mąż dwa dni przed weselem stwierdził, że nie ma co jęczeć, on wie co
ma zabrać i zdąży. Z paskiem jak widać nie zdążył. Zawróciliśmy. I cóż? Mąż tylko
wysiadł z auta, a pod drzwiami stali ministranci. Ta dam! Spłoszony mąż
przeprosił, wytłumaczył, wpadł do domu po pasek i szybko wrócił do samochodu. Drogę rozpoczęliśmy na nowo. Zajechaliśmy sobie
do Białego Boru, zatankowaliśmy, nawet
mąż miał ochotę na kawę, ale szkoda czasu, bo już ok. 13.30 (ślub na g. 16). Dojechaliśmy
do jakiegoś Brzezia i tak z głupia frant spytałam czy mąż wsadził do samochodu obie
torby. Mąż spojrzał na mnie podejrzliwie i robiąc dziwną minę, powiedział, że
nie. Aha. Żartuje zapewne, pomyślałam, bo czasem prezentuje taki typ poczucia
humoru. On na to, że nie żartuje, bo to małoletni miał wziąć drugą torbę. Wszyscy
spojrzeli po sobie z przestrachem. W tej drugiej torbie były nasze wszystkie buty-czyli
męża garniturowe i moje dwie pary szpilek plus coś tam jeszcze, mały inhalator
chyba, jakieś leki. Niemalże z wizgiem opon zawróciliśmy. Zrobiliśmy nadprogramowo
około 80 km…. Wycieczka była udana nadzwyczaj. Szczęście, że na drodze prawie pusto,
nie ślisko, nie mokro, więc się jechało. Wpadliśmy do miejscowości docelowej o
odpowiedniej porze. Najpierw humory wszyscy mieli zdechłe, ale potem ogarnęła
mnie głupawka, jak byśmy wyglądali – ja w czarno-czerwonej koronowej,
delikatnej sukience i brązowych botkach, a mąż w ciemnym garniturze i w
sportowych brązowych butach:). Oryginalna para by z nas była! Wszystko przez kolędę…