Gdyby nie święta, człowiek by chyba nigdy nie miał
ochoty zajrzeć w różne kąty. Bo nigdy nie ma czasu, zawsze jest nie ta pora,
często jest się zmęczonym, a w zasadzie to niewiele się chce.
Gdy nadchodzi czas świąteczny, "jest mus",
by ogarnąć co nieco. Bo to i goście mogą wpaść, i tak jakoś świąteczny nastrój
szybciej się pojawia.
Od kilku dni latam po domu z każdą odmianą ścierek i
wieloma rodzajami płynów, a pralka w tle wydaje swoje dźwięki na zmianę z
radiem.
Niby nie mam siły, ale w czwartek umyłam dwa okna, w
sensie że od strony domu (bo ziąb jak diabli), zrobiłam ze 3 prania, zmieniałam
pościel, robiłam zakupy, obiad i załatwiałam mnóstwo spraw. W piątek musiałam
odtajać. Nie ze względu na zimno, ale na zmęczenie. Robiłam tylko zakupy,
prezenty i niewiele więcej.
Dzisiaj sobota. Jestem co prawda na nogach dopiero
grubo po 9 (odsypianie całego tygodnia), ale na tapczanie ległam w charakterze
pół nieboszczyka dopiero późnym popołudniem. Podrywałam się do kilku prań i
układania ubrań w przepastnej szafie. Na razie uzbierały się dwie reklamówki
ciuszków, których raczej nikt już nie założy, a takich "przydasiów' pewnie
jeszcze się trochę znajdzie. W tzw. międzyczasie wieszałam sporą firanę,
robiłam obiad i za "przynieś, podaj, pozamiataj" - pomoc domowa do
wszelkich spraw.
W nagrodę małoletni kupił dla każdego niezdrową pizzę,
która należała się dziś każdemu, bo wszyscy się przyłożyli do przedświątecznego
nastroju.
Menu świąteczne i rozpiskę właśnie zaraz napiszę, bo
rozpiska musi być! Ja jestem wzrokowiec i jak nie widzę i nie czytam, to
niewiele wiem.
Na koniec opiszę jeszcze historię sprzed dwóch lat, ale
pewnie będzie ona krążyć już zawsze w całej rodzinie.
Moja mama uwielbia karpia. Ja z chłopakami
niekoniecznie, ale chciałam mamie zrobić przyjemność. Kupiliśmy z synem karpia
takiego mniej więcej pół żywego i dziecko poleciało z nim do domu, z nakazem
wlania wody do wanny i włożenia doń nieszczęśnika. Do wigilii były jeszcze ze
2-3 dni i nie bardzo było co z karpiem zrobić.
Karp w wannie dostał drugiego
życia - pływał w najlepsze, a wąsy mu się tak pięknie wydłużyły i tak po
królewsku sobie wyglądał w tej wodzie. Ojciec i mąż w jednym wrócił do domu, a
ja z synem zdążyłam już nazwać karpia Felkiem. Wszyscy stanęliśmy nad tą wanną
i syn w płacz nieomal, że jak to - my teraz Felka zabijemy??? Mąż z zakłopotaniem
pozerkał po nas i po łazience, wkurzył się lekko (pewnie z powodu, że już go
zrobiliśmy mordercą) i w końcu po ustaleniach wsadziliśmy Felka do siateczki i
chłopaki zanieśli go do ogródkowego stawu. Po dziś dzień prawdopodobnie tam
pływa :)
Mama była bardzo zawiedziona, że zamiast karpia na
stole był smażony, mrożony morszczuk, bo tylko taką rybę dostałam jeszcze przed
samą wigilią. My jednak mamy czyste sumienie. I wiem, że już nigdy nie kupię
żywej lub półżywej ryby, za żadne skarby świata!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz