środa, 2 grudnia 2015

Andrzejki



         Od zawsze wiadomo, że nienawidzę jesieni i zimy. Jest ciemno, buro, ponuro, no i oczywiście zimno. Nienawidzę tego uczucia i wmawianie sobie, że jest inaczej mija się z celem. Nienawidzę i już! Kocham za to upał i nawet moje sterane płuca z przychylnością reagują na afrykańskie ciepło.
         Przetrwanie jesieni z mukowiscydozą jest nie lada wyczynem. W zasadzie już na początku września pojawiają się pierwsze infekcje. W tamtym roku mój nastolatek (mimo, że nie ma muko) chorował do wiosny, a ja razem z nim. W czerwcu poprawił zapaleniem ucha po kąpielach w jeziorze, co ciągnęło się do lipca, a zaczęło na nowo we wrześniu tego roku.
      W poprzednim roku szkolnym, jesienią, miałam dwie paskudne infekcje, z totalną chrypą i oddychaniem chyba od szyi (a nie od płuc) :). Ciągnęło się to do świąt bożego narodzenia. Chuchałam na siebie, dmuchałam, nie szalałam, nie tańczyłam i na nic się to zdało. Od stycznia znów infekcje i znów antybiotyki, dociągnęłam jakoś do wiosny, a w wakacje wreszcie leczenie szpitalne.
W tym roku wrzesień minął jakoś spokojnie dla mnie, październik i listopad też, mimo że ze 3 razy gardło zaczynało o sobie znać. Zestaw specyfików na parapecie w kuchni obstawiony całą gamą kolorystyczną różnych specyfików i jakoś przechodziło. Jestem więc trzy miesiące do przodu w porównaniu z poprzednim rokiem :) Źle nie jest, mimo że dusi, bo od mniej więcej 2.XI wilgoć, deszcz, ziąb i ani grama słońca.
         Postanowiłam przechytrzyć los i zadziałać inaczej. Poszłam z mężem na Andrzejki :) A co się nagadałam, że pewnie nic nie zatańczę, to moje... Sukienka wisiała w szafie od dawna, używana ze 3 razy, bo ja głównie w portkach śmigam. Fryzjer zamówiony, maseczki i kąpiele porobione, czas się było szykować. Odsztafirowałam się jak szczur na otwarcie kanału :) i tylko jedna rzecz jeszcze spędzała mi sen z oczu, gdzie i jak usiąść, żeby mi w plecki nie wiało. To w zasadzie główne zmartwienie KAŻDEJ imprezy. Bo mam jakieś takie szczęście, że zawsze tak mnie posadzą lub się sama posadzę, że zawsze gdzieś mi w te upocone po tańcu plecy wieje. Biorę ze sobą dyżurny wieczorowy szal, ale nie zawsze pomaga.
         Ziąb był w sobotę u nas jak cholera. Lodowaty wiatr, a na dodatek coś popadywało. Czacha mi dymiła, co założyć żeby nie zmarznąć po drodze, bo przecież autem nie pojedziemy parę metrów. Więc tak: sukienka, spodnie a la legginsy, wysokie kozaki, sweterek, żakiecik, kurteczka, szal i rękawiczki. Tudzież parasolka w siateczce z parą szpilek. Każdy by się upocił, ale nie ja. Doszliśmy mokrzy jak te wyżej wspomniane szczury. Pozdejmowałam cały zestaw, oprócz sukienki rzecz jasna:) No i gdzie siedziałam???? Oczywiście tak, że w plecki mi wiało z otwartego w kuchni okienka, ha, ha. A znajomy, który to miejsce trzymał tak się cieszył, że jest cieplutko. Oczywiście prosiłam kelnerkę, że przymykała to okienko i w sumie było ok.     
       Utańcowałam się tak, że aż mi sukienka pękła na szwie. Pod tą ręką, co nią wywijałam tak szaleńczo. Na szczęście pęknięcie delikatne. Pewnie bolący brzuszek "mukowiscydozowy" też nie pomógł w trzymaniu fasonu i figury, ale trudno.
Po zabawie, którą skończyliśmy o drugiej, ja jak to ja, nie spałam do 6 rano, więc jeszcze do dzisiaj czuję skutki balowania. Stwierdziłam jednak, że jak słyszę muzykę i tańczę, to jakoś zdrowieję. Może jeszcze Sylwestra opękam ?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz