Od zawsze wiadomo, że nienawidzę jesieni i zimy. Jest ciemno,
buro, ponuro, no i oczywiście zimno. Nienawidzę tego uczucia i wmawianie sobie,
że jest inaczej mija się z celem. Nienawidzę i już! Kocham za to upał i nawet
moje sterane płuca z przychylnością reagują na afrykańskie ciepło.
Przetrwanie jesieni z mukowiscydozą jest nie lada wyczynem.
W zasadzie już na początku września pojawiają się pierwsze infekcje. W tamtym roku mój nastolatek (mimo, że nie
ma muko) chorował do wiosny, a ja razem z nim. W czerwcu poprawił zapaleniem
ucha po kąpielach w jeziorze, co ciągnęło się do lipca, a zaczęło na nowo we
wrześniu tego roku.
W poprzednim roku szkolnym, jesienią, miałam dwie paskudne infekcje, z totalną
chrypą i oddychaniem chyba od szyi (a nie od płuc) :). Ciągnęło się to do świąt
bożego narodzenia. Chuchałam na siebie, dmuchałam, nie szalałam, nie tańczyłam
i na nic się to zdało. Od stycznia znów infekcje i znów antybiotyki, dociągnęłam
jakoś do wiosny, a w wakacje wreszcie leczenie szpitalne.
W tym roku wrzesień minął jakoś
spokojnie dla mnie, październik i listopad też, mimo że ze 3 razy gardło
zaczynało o sobie znać. Zestaw specyfików na parapecie w kuchni obstawiony całą
gamą kolorystyczną różnych specyfików i jakoś przechodziło. Jestem więc trzy
miesiące do przodu w porównaniu z poprzednim rokiem :) Źle nie jest, mimo że
dusi, bo od mniej więcej 2.XI wilgoć, deszcz, ziąb i ani grama słońca.
Postanowiłam przechytrzyć los i zadziałać inaczej. Poszłam z mężem
na Andrzejki :) A co się nagadałam, że pewnie nic nie zatańczę, to moje...
Sukienka wisiała w szafie od dawna, używana ze 3 razy, bo ja głównie w portkach
śmigam. Fryzjer zamówiony, maseczki i kąpiele porobione, czas się było szykować.
Odsztafirowałam się jak szczur na otwarcie kanału :) i tylko jedna rzecz
jeszcze spędzała mi sen z oczu, gdzie i jak usiąść, żeby mi w plecki nie wiało.
To w zasadzie główne zmartwienie KAŻDEJ imprezy. Bo mam jakieś takie szczęście,
że zawsze tak mnie posadzą lub się sama posadzę, że zawsze gdzieś mi w te
upocone po tańcu plecy wieje. Biorę ze sobą dyżurny wieczorowy szal, ale nie
zawsze pomaga.
Ziąb był w sobotę u nas jak cholera. Lodowaty wiatr, a na dodatek coś popadywało. Czacha mi dymiła, co założyć żeby nie zmarznąć po drodze,
bo przecież autem nie pojedziemy parę metrów. Więc tak: sukienka, spodnie a la
legginsy, wysokie kozaki, sweterek, żakiecik, kurteczka, szal i rękawiczki. Tudzież
parasolka w siateczce z parą szpilek. Każdy by się upocił, ale nie ja. Doszliśmy mokrzy jak te wyżej wspomniane szczury. Pozdejmowałam cały zestaw, oprócz sukienki rzecz jasna:) No i gdzie siedziałam???? Oczywiście
tak, że w plecki mi wiało z otwartego w kuchni okienka, ha, ha. A znajomy,
który to miejsce trzymał tak się cieszył, że jest cieplutko. Oczywiście
prosiłam kelnerkę, że przymykała to okienko i w sumie było ok.
Utańcowałam się tak, że aż mi sukienka pękła na szwie. Pod tą ręką, co nią wywijałam tak szaleńczo. Na szczęście pęknięcie delikatne. Pewnie bolący brzuszek "mukowiscydozowy" też nie pomógł w trzymaniu fasonu i figury, ale trudno.
Utańcowałam się tak, że aż mi sukienka pękła na szwie. Pod tą ręką, co nią wywijałam tak szaleńczo. Na szczęście pęknięcie delikatne. Pewnie bolący brzuszek "mukowiscydozowy" też nie pomógł w trzymaniu fasonu i figury, ale trudno.
Po zabawie, którą skończyliśmy
o drugiej, ja jak to ja, nie spałam do 6 rano, więc jeszcze do dzisiaj czuję
skutki balowania. Stwierdziłam jednak, że jak słyszę muzykę i tańczę, to jakoś
zdrowieję. Może jeszcze Sylwestra opękam ?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz