wtorek, 27 sierpnia 2019

"Przegląd szpitalny dorosłego chorego na mukowiscydozę"



Mukowiscydoza 55/2019

 

Od kilku już lat coroczne szpitalne leczenie rozpoczynam tuż przed weekendem majowym. Ma to swoje plusy i minusy. Plusem jest cisza, spokój i pusta sala, a minusem to, że niewiele badań można wtedy zrobić.  
Szpitalny dzień dla chorych na mukowiscydozę szybko mija. Mimo totalnego spokoju, swoje trzeba było zrobić. Pierwszego dnia wstałam o godzinie ósmej, zmierzyłam poziom glukozy we krwi i ruszyłam z kopyta. Po porannej toalecie czas na niezdrową kawkę (bo pusty żołądek) i pierwsze dwie inhalacje na leżąco - jeden bok, potem drenaż, kaszel, a następnie drugi bok i powtórka. Trzeba uważać, żeby się nie udusić kabelkami od inhalatora, gdy się tak przewraca z lewa na prawo ;) Po inhalacjach trzeba porządnie umyć nebulizatory, a najlepiej jeszcze wyparzyć, ale miałam trzy duże torby i wyparzacz to byłaby czwarta torba. Zrezygnowałam. Polałam sprzęt wrzątkiem. Wreszcie można zająć się śniadaniem, które już dawno czeka. Ale najpierw muszę zważyć chleb, dżem i to, co zawiera węglowodany, żeby wiedzieć, ile sobie podać jednostek insuliny. Kłucie w brzuch, a potem jedzenie. Talerze zabierają salowe, ale sztućce, kubeczek i talerzyk trzeba umyć + wytrzeć stolik z okruchów. Czas na leki. Część dostaję, część mam swoich. Sprawdzam co, ile i jak i łykam garść specyfików. Rozpuszczam jeszcze ACC i szykuję kolejną inhalację - z antybiotyku. Trzeba iść do zabiegowego po lek, strzykawki i igły. Rozpuścić lek w soli i wlać do odpowiedniego sprzętu. Inhalacje tym razem na siedząco. W połowie tej czynności zastał mnie lekarz dyżurny. Znowu muszę umyć nebulizator (bo to drugi zestaw) i wreszcie jestem wolna. Około godziny trzynastej  zaczynają się kroplówki (3), które będą leciały do ciężkiego popołudnia. A wieczorem powtórka z rozrywki z inhalacjami i znowu kroplówka. Tak wygląda wolny dzień. Bo w normalny dochodzą badania, na które lata się w różne miejsca. Ja się w szpitalu nie nudzę, bo chwilami wyrobić się z życiem tutaj też nie mogę ;)
Po sześciu dniach totalnej laby, przewracania się z boku na bok bądź to z pilotem, bądź to z telefonem, bądź też z książką, rozpoczął się prawdziwy pobyt w szpitalu. Pobudka od piątej rano (bo kroplówka z antybiotykiem), ale człek już nie mógł podrzemać do ósmej, bo ruch na korytarzu rozpoczął się około szóstej trzydzieści. Z wielkim żalem zwlokłam się z łóżka (które ma pilota i można sobie np. podwyższyć pod głową albo pod nóżkami, albo i to i to) i rozpoczęłam dzień na dobre. O tej porze sala już była ogarnięta, a na oddziale powoli robiło się głośno. Ledwo zdążyłam zrobić inhalacje, ujrzałam tabuny studentów, z których część zmierzała do mnie. Udzieliłam bardzo obszernego wywiadu na temat skąd i po co się tu wzięłam, jak i opowiedziałam historię swojego życia (czyt. choroby). Sześć par rąk mnie osłuchiwało słuchawką, a jedna para jeszcze obadała brzuch. Gdy ta grupa poszła, przyszła następna, której udzieliłam innego wywiadu - na temat swojego oddychania, duszności i ogólnej rehabilitacji oddechowej. W tzw. międzyczasie dostałam lokatorkę, do której dzikie tłumy przychodziły z równą ochotą i co chwila ktoś do sali wchodził lub z niej wychodził. Czułam się jak na dworcu, ani chwili spokoju. O drzemce nie było nawet mowy! Zresztą, adrenalina całodzienna, jak i wizyta rehabilitantki skutecznie mnie postawiły na nogi i odsypianie nocy nie miało już sensu.
Poza wywiadami była u mnie pani doktor i wspólnie ustaliłyśmy czego mi potrzeba (w sensie badań). Założenia przedstawiały się następująco: gastroskopia, fiberoskopia, usg piersi i mammografia (no cóż, zbliżam się do wyjącej 50-tki), densytometria (badanie gęstości kości), prześwietlenie zatok i konsultacja laryngologa. I w zasadzie wszystko się udało, mimo że cztery badania w jeden dzień trochę mnie wykończyły. Szacun dla całego szpitala, że się wszyscy tak sprężyli! Bo w domu musiałabym nie tylko załatwiać skierowania na każde badanie osobno, to jeszcze czekać na wizytę, a potem jechać na wszystko w różnych terminach.  Co prawda latałam po szpitalu jak kot z pęcherzem, a pomiędzy jednym badaniem a drugim leciała kroplówka, a kochana rehabilitantka robiła mi drenaż. Żeby nawet w szpitalu nie wyrabiać się z życiem!?! Od dziewiątej rano do grubo po czternastej nie jadłam i nie piłam, więc jak już mogłam, to zjadłam co podali, bez zbędnego, marudzenia. Chociaż krupnik z grubą kaszą jakoś mocno przypominał mi pęczak z poprzedniego obiadu ;) więc przełknęłam tylko kilka łyżek.
 Najgorsze badania, w sensie, że inwazyjne, były dwa. Jednego dnia miałam rurę w przełyku, a drugiego -  w drzewie oskrzelowym. O ile gastroskopia jest bez znieczulenia i człowiek mocno przeżywa połykanie tejże, lecą łzy i jest się świadomym, o tyle fiberoskopia jest zabiegiem superowym. Oczywiście w Poznaniu. W tym sensie, że w żyłę dają krótkie znieczulenie i pacjent pamięta tylko to, że mu coś wstrzykują. I zasypia snem sprawiedliwego. W zasadzie więc nie wie, co oni (specjaliści) tak naprawdę robią ;) Rurka z kamerką ogląda sobie wnętrze płuc, wpuszczają tam sól fizjologiczną, biorą tzw. popłuczyny oskrzelowe, czasem dają do środka sterydy lub pobierają jakiś wycinek do badania. Mnie chyba nic nie wycięto, za to środek jak na mukowiscydozę wygląda ponoć całkiem całkiem. I to jest najważniejsze!!! Ale dam czadu na weselu w czerwcu, jak taka zdrowa jestem!
         O ile wyniki badań było naprawdę zadowalające, to przez pierwsze dni martwiłam się brakiem dobrych żył. Pierwszy wenflon wytrzymał tylko dobę, a żeby założyć drugi siostry kłuły mnie sześć razy. Ból towarzyszący całej tej „operacji” jest specyficzny i nieporównywalny z czymkolwiek... Pomiędzy jedną próbą a drugą myłam ręce aż do łokci w bardzo ciepłej wodzie, klepałam je, pocierałam, żeby te dziadowskie żyły powyłaziły na wierzch jak dżdżownice po burzy, ale niewiele pomagało. Cóż, widać, że fizycznej roboty to ja specjalnie nie wykonuję :D Niestety, po kilku dniach szukałyśmy kolejnej żyły, ale pielęgniarka tak się fajnie wbiła, że ustrojstwo wytrzymało do końca pobytu.
Po tygodniu przyjechała koleżanka w niedoli i w maskach chodziłyśmy na kawkę (siedząc w pewnej odległości od siebie) i na spacery do namiastki parku wokół szpitala. I czas zleciał nie wiadomo kiedy. Jedenastego dnia dostałam wypis i oby na rok wystarczyło mi tych atrakcji!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz