Przez długi
okres czasu nie mieliśmy okazji pobawić się. Poskakać, potańczyć, pogadać i
pośmiać się aż do bólu wszystkich mięśni twarzy. Na szczęście na rodzinę zawsze
można liczyć :)
i na koniec roku szkolnego pojechaliśmy na obchody 25-lecia ślubu siostry
mojego męża. Cieszyłam się, że to w czerwcu, bo ryzyko załapania infekcji
raczej minimalne, no i mrozu raczej nie będzie ;)
Jednak ten rok nie rozpieszcza
nas pogodą, i paskudna wiosna przeistoczyła się w paskudne lato-co jeden-dwa
dni ciepłe, to tydzień zimna i deszczu, brr. Oczywiście na wyjazd wszystkie
prognozy pokazywały temperaturę w okolicach 20 stopni i duże zachmurzenie. I niestety
wszystko się sprawdziło. Czyli pakowanie znów na kilka toreb, bo przecież w
jednym krótkim rękawku nie pojadę, jak ma być ziąb. Coś na przebranie też
konieczne. Cały sprzęt do inhalacji, leki, okularki, stoperki do uszu (żeby
choć z kila godzin pospać po imprezie), kropelki do oczu, biżuteria, buty, żakieciki,
marynarka męża, koszula na przebranie itp., itd. Klika wieszaków i dwie torby
się narobiło. Nigdy nie pakuję się w dzień wyjazdu, torby w przedpokoju stoją
zazwyczaj od połowy tygodnia i to, co mi już niepotrzebne wkładam od razu. A przed
wyjazdem dopakowuję inhalator, leki, i to, co zapomniałam.
Manicure i pedicure już było
załatwione w czwartek, więc sobota tylko na fryzurę i makijaż poświęcona,
tudzież zjedzenie małego obiadu, żeby do czasu imprezy nie umrzeć z głodu.
Zapakowaliśmy
się z mężem do samochodu, a ja w ostatniej chwili upchnęłam wszystko do jednej
torby, buty do tańca wsadzając do reklamówki. Zawsze to lepiej wygląda jak się
wysiada z auta z jedną duża torbą i reklamówką, a nie dwiema torbiszczami. Rodzina
mogłaby pomyśleć, że my na tydzień, a nie na jedną dobę :)
Stresik
przed wyjazdem zawsze jakiś jest. Małoletni zostawał w domu sam, na noc idąc na
szczęście po wielu bojach do dziadków, ale generalnie samopoczucie było ok. Kilka
km za Bobolicami musieliśmy zajechać do męża pracy i gdy skręcaliśmy w znajome
strony mąż zapytał czy wzięłam jego marynarkę. Zrobiłam oczy jak spodki. Nie,
nie wzięłam. Mąż zazwyczaj mówi, że on się sam pakuje, bo ma tylko bieliznę do wzięcia,
więc nie ma czym się stresować i przejmować, ale koniec końców to zazwyczaj ja
go pakuję. Gdzie ta cholerna marynarka wisiała, to ja nie wiem, bo w oczy mi
nie wlazła i koniec końców wracaliśmy się po nią. Mieliśmy deja vu, bo dwa lata
temu wracaliśmy się 40 km, żeby wziąć torbę z butami na wesele :)
Sto kilometrów drogi przeleciało szybko, zajechaliśmy do rodziny akurat na tyle
wcześnie, że i kawkę odpiliśmy i ciasto zjedliśmy i na spokojnie mogliśmy się
przygotować do całej uroczystości. No i mnie nagle olśniło, że w tej drugiej
torbie, co ją w końcu w domu zostawiłam, miałam spakowaną całą biżuterię, bo
nie mogłam się zdecydować, co mi będzie pasowało. Humor mi się zwarzył dokumentnie.
Wściekłam się na siebie, że nie zajrzałam we wszystkie zakamarki tamtej torby,
ale już było za późno. Jakiś łańcuszek i kolczyki miałam na sobie, od biedy
mogło być, ale „stylizację" miałam ustaloną akurat z tamtą niezabraną
biżuterią. No cóż, w końcu bez tego mogłam się obejść. Gdy poprawiałam makijaż
i wyjmowałam z kosmetyczki jakieś mazidła i malowidła, okazało się, że
biżuterię na imprezę włożyłam do kosmetyczki. Eureka! Ucieszyłam się jakbym odnalazła
złoto piratów, co najmniej :) Mogłam się więc ubrać w to, co sobie wymyśliłam.
Impreza
było bardzo udana. Tańczyłam 7 godzin (z przerwami oczywiście), śmiejąc się jak
zwykle, że ZUS by mi rentę odebrał, gdyby widział, ile jestem w stanie szaleć. Ale było to możliwe tylko dzięki temu, że
świeżo odbyłam leczenie szpitalne. Oprócz jednej ze starszych cioć, tylko ja
tańczyłam ubrana w spodnie :), które przyklejały się na amen do spoconych nóg, ale
cóż. Może jakby był upał, to zdecydowałabym się na sukienkę, ale było zimno,
więc nie bałam się, że zmarznę. Jestem pod tym względem nienormalna, ale się
już chyba przyzwyczaiłam.Od klimatyzacji uciekałam w najdalszy kąt sali, swoją drogą...
Przeboje
śpiewane przez dwóch panów wybitnie mi pasowały. Ale i wybitnie mi uzmysłowiły,
że zaliczam się do grona starszych cioć, gdy syn jubilatów orzekł drugiego
dnia, że on w zasadzie nie znał w ogóle tych piosenek. No tak, jeśli to były przeboje
z lat 80-90-00, a on się urodził w latach 90-tych, to trudno się dziwić :)
Ważne,
że wszystko się udało, poza spaniem jak zwykle. Normalni ludzie zasnęli ok. 3
nad ranem, ja się plątałam do 4, bo inhalacje, insulina, leki, itp. Przysnęłam na
dwie godziny i się poderwałam o godz. 6, nie wiedzieć po co i dlaczego. Po wielkich
trudach znów zasnęłam i za dwie godziny znów się poderwałam, słysząc jakieś strasznie głośne dźwięki. Nie wiedziałam, co się dzieje! Komórka, muzyka, orkiestra, czy co. A to
oczywiście biły dzwony na mszę poranną w pobliskich kościele, ale tak waliły,
że chyba umarły by się obudził. Wściekła byłam jak osa, ale przysnęłam. Jak bozię
kocham o 8.26 te same dzwony znów mnie obudziły! Szlag mnie trafił jaśnisty! Spania
już nie było, podrzemałam trochę i wstałam, bo cały dom od dawna był już na
nogach. Ludzie to mają zdrowie, pozazdrościć…
Imprezę
odsypiałam cały tydzień, chrypię nadal, bo pękałam ze śmiechu, no i dużo
gadałam, ale w zasadzie to znów bym potańczyła :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz