wtorek, 7 sierpnia 2018

MUKO w Bieszczadach :) część II



Staraliśmy się nie zwracać specjalnej uwagi na siąpiący deszcz i codziennie wyruszaliśmy z pensjonatu, próbując zająć jakoś czas. Dobrze, że była nas szóstka, to i humory lepsze i było z kim pogadać o czymś innym niż tylko codzienne i domowe problemy. Na pierwszy rzut poszła Solina. I tam przez kilkanaście minut nawet świeciło słońce i zrobiło się parno i duszno, po czym deszczyk zaczął znowu padać. Ale widoki były nieziemskie!!!!! Jadąc nad Solinę głowy kręciły się nam w samochodzie w każdą stronę, bo co chwila wynurzały się zza zakrętu coraz piękniejsze wzgórza. Co prawda mgła uniemożliwiała stuprocentowy „ogląd” tychże wzgórz, ale cieszyliśmy się tym, co mieliśmy.
Obiady jedliśmy na tzw. mieście, bo cały czas mieliśmy nadzieję, że jednak będziemy zdobywać jakieś połoniny czy szczyty, a nie tylko chodzić po nizinach, i nie zdążymy na obiadokolacje w pensjonacie obok nas, ale żeśmy się przeliczyli. Wszyscy zmądrzeli około środy i okazało się, że to była jedna z lepszych naszych decyzji. Jak rzuciliśmy się na krupnik, to jak bozię kocham, chyba nigdy takiej dobrej zupy nie jadłam. I kompocik, i pyszne drugie danie. Palce lizać! A co tam, zareklamuję: „Pensjonat u Bogusi”, który podobno należał do rodziny Fredrów :)
W samej Berezce niewiele do oglądania, w zasadzie widzieliśmy tylko ruiny murowanej cerkwi z XIX wieku.
Zaopatrzyliśmy się w mapę i rozpiskę o „osobliwościach przyrody” i ciekawych miejscach, i we wtorek pojechaliśmy zdobywać Tarnicę – najwyższy szczyt w Bieszczadach. Po drodze padało. Zanim zaparkowaliśmy auto, zorientowaliśmy się co i jak, zaczęło lać. Niezrażeni tym faktem, poszliśmy wyznaczoną trasą. Ale w końcu tak lunęło, że po paru minutach zaczęliśmy mieć mokre buty i spodnie do kolan. Musieliśmy zawrócić i to by było na tyle jeśli chodzi o zdobywanie szczytów…
Wszędzie, gdzie jechaliśmy, były informacje o drewnianych cerkwiach (Szlak drewnianych cerkwi w Bieszczadach), na własne oczy zobaczyłam trzy, ale tylko z zewnątrz, bo do środka nie można się było dostać.
Przejeżdżaliśmy niezliczoną ilość razy przez Średnią Wieś, Ustrzyki Dolne, Ustrzyki Górne, byliśmy w Polańczyku, Sanoku, Lesku, Cisnej, i Bóg wie jeszcze gdzie. Jedliśmy w takich miejscach, że na kotlety schabowe wielkości talerza i frytki, chyba długo jeszcze nie spojrzę. Przy okazji wyleczyłam szwagra Kreonem 25.000j. :D Wreszcie mógł zjeść obiad bez sensacji żołądkowych. A i siostra męża też skorzystała z mojej no-spy i hepatilu. Muko się jednak na coś przydaje, ha, ha.
Mieliśmy jedną przygodę w Ustrzykach, a drugą tylko ja z Edytą …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz