czwartek, 2 sierpnia 2018

MUKO w Bieszczadach :) część I



Nie byliśmy na urlopie pięć lat. Tak wyszło, z różnych powodów i tyle. W tym roku mąż kategorycznie powiedział, że choćby się waliło i paliło, jedziemy. Gdziekolwiek, najlepiej na ścianę wschodnią kraju :)
Ponieważ tak dawno nie ruszałam się z domu (jedynie do szpitala), nerwy już były od początku. A żeby pogoda była, a żebym w samochodzie tyle godzin dała radę, a żebym mogła gdzieś wejść wyżej, a żebym wszystko ze sobą wzięła, a żebym jakoś spała, itp., itd. Panika w moim wydaniu już tradycyjna. Szykowałam się ze dwa tygodnie, i każdego dnia znosiłam do toreb te rzeczy, które już na co dzień nie były potrzebne. Mąż ze zgrozą patrzył, co ja chcę zabrać i ostrzegał, że mam nie przesadzać, bo siądzie tył samochodu. On tylko jedne spodnie długie, drugie krótkie, klapki, buty, bielizna i kilka koszulek, no i kosmetyki. Syn mniej więcej tak samo. Jak zwykle to moje rzeczy zapełniły nieomal cały bagażnik. Dobrze, że przy rozmowie z rodziną (która z nami jechała) wypłynął temat jaśków, że oni zawsze biorą ze sobą i koc też, więc mąż chociaż krzywo nie patrzył na te poduszeczki i niewielki kocyk.
Wyjechaliśmy z domu w sobotę najpierw do rodziny, i stamtąd czyli z Chojnic, wyruszyliśmy w Bieszczady. W sumie jechało się super, postoje były na jedzenie, skorzystanie z toalety czy papieroska (co niektórzy). Ale 12 godzin w aucie każdemu dało w kość.
Bak auta był pełny. W okolicach Rzeszowa mąż zerknął i stwierdził, że dobrze byłoby zatankować. Do tej pory stacje paliw pojawiały się chyba co pół kilometra. Rozglądałam się na prawo, bo stacja miał być za 5 km. Z pięciu zrobiło się 9 km, a stacji nadal ani widu ani słychu. Mijaliśmy tylko przekreślone znaki, że nie mamy się czego spodziewać. Jechaliśmy i jechaliśmy, a wszędzie pustka. Zaczęła nas ogarniać panika, że nam się nie uda i staniemy na amen.  Chyba po ponad 20 km nasze oczy ujrzały wreszcie upragniony cel. Gdy poszłam zapłacić za paliwo, facet skomentował, że naprawdę dojechaliśmy na oparach i nie jesteśmy jedyni. Już wielu turystów podjeżdżało taksówką i brało życiodajny dla auta płyn. Ha, ha, ha. Nam do śmiechu nie było, ale stres już powoli opadał. Szwagier męża się śmiał, że na drodze akurat poniewierał się jakiś kanister, więc można było wziąć.
Do Berezki dotarliśmy ok 20-21 wieczorem. Popadywało troszkę, ale pełni nadziei dojechaliśmy na kwaterę, gdzie gospodarz ze smutkiem powiedział, że w zasadzie cały tydzień już pada i chyba wreszcie powinno być dobrze. Gdy rano wstaliśmy po godzinie 6 (żebym się wyrobiła na śniadanie na 8.30 w innym pensjonacie), padało. I tak w zasadzie było do soboty, bo w piątek jeszcze co jakiś czas kropiło. Szlag trafiał, że mamy pecha, bo naprawdę pojechać po 5 latach na urlop i non stop chodzić okutanym, z parasolką i w pałatkach, to trzeba mieć jakiś rodzaj pecha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz