Choćbym nie wiem jak nie
chciała i tak muszę jechać każdego roku do szpitala. Co prawda teoretycznie
mogę rzadziej, ale obawiam się, że mój stan zdrowia byłby wtedy nieciekawy. I
tak, czułam się zatkana, zawalona i z uczuciem leżącego na klatce piersiowej
ciężkawego kamienia (zwłaszcza zaraz po obudzeniu). Termin został wybrany,
ustalony i zaakceptowany przez wszystkie zainteresowane strony, tzn. szpital,
mnie i rodzinę :)
Ponadto został zaangażowany kolega męża, gdyż ten ostatni akurat musiał
jechać na trzydniową delegację, ale summa summarum okazało się, że mój
wyjazd opóźnił się o kilka dni. I do szpitala zawiózł mnie mąż.
Wyjeżdżaliśmy w ziąb, mimo że to był koniec kwietnia :( Wzięłam wiosenną kurteczkę i
wiosenne buty, i szczelnie wszystko zapinałam, żeby mnie nie zawiało… Jak
zwykle trzy torby, torebka, poduszka i zgrzewka wody wyglądały, jakbym wybywała
na kilka miesięcy, a nie na dwa tygodnie. Ale w sumie nawet jakbym na 3 dni
ruszała się z domu, to i tak niewiele mniej musiałabym zabrać. Ubrania na zimno
i na nagłe gorąco, dwa inhalatory, leki podstawowe i mniej podstawowe, bo jakby
mnie gardło bolało? A bolało, po fiberoskopii miałam je tak zdarte, że się już
martwiłam, czy to nie jakaś infekcja. Infekcja na szczęście nie,
ale za to pojawiła się opryszczka. Oczywiście na to nie byłam przygotowana, bo
opryszczkę miewam raz na kilka lat. Na szczęście poratowała mnie pani z
sąsiedniej sali plus okłady z sody oczyszczonej. Udało się dziadostwo zdusić –
w zasadzie – w zarodku.
Podczas tego leczenia dostałam apartament – salę dwuosobową
z łazienką! Kto nie leżał w szpitalu przez dwa tygodnie w sali pięcioosobowej z
chrapiącymi starszymi paniami, które łażą po tejże sali od 5.00 rano, a kładą
się spać po 18.00, nie zrozumie mnie. Ten, kto leżał, wie o czym mówię. I jak
doceniam to, że mogłam liczyć na takie luksusy… Ale to jeszcze nie wszystkie
zbytki, na jakie się załapałam tym razem. O czym za chwilę :)
Bałam
się myśleć, co tym razem będzie z wenflonami. Nieraz jakoś żyły się znajdowały,
a nieraz nastawiałam się na tzw. wkłucie centralne. Brutalnie rzecz ujmując,
wbija się cewnik w żyłę podobojczykową lub udową :( Na samą myśl można zemdleć. Oswajam się co roku
z tą ewentualnością, że kiedyś będę musiała…, ale chyba nikt nie umie się na to
przygotować. Tym razem jednak miałam więcej szczęścia niż rozumu i kolokwialnie
powiem, że UJECHAŁAM 13 dni leczenia na JEDNYM wenflonie!!!!!!! Huraaaaa!!! Nie
wiem, jak to się stało, komu zawdzięczam ten cud, ale fakt pozostaje faktem.
Całą jesień i zimę regularnie jadłam naturalną witaminę C. Może to dzięki niej?
Pobyt w szpitalu był więc tym razem w ogóle bezbolesny i tak to można sobie
leżeć. No i leżałam, przez pierwszy weekend prawie z łóżka nie wstając.
Czytałam, oglądałam, jadłam i znów leżałam. I tego mi było właśnie potrzeba. Oraz
samotności. I to dostałam. Po kilku dniach miałam już towarzystwo, ale cudowne,
więc przyczepić się nie ma do czego ;).
Szczegółowe
"fotorelacje" z przeleczenia przedstawiałam na Facebooku, jak rasowe celebrytki,
które leżąc w szpitalu, informują o tym wszystkich, więc i ja nie chciałam być
gorsza ;) Słowa otuchy i wsparcia od grona wspaniałych znajomych są nie do
przecenienia i tu zbliżam się do clou całej historii. Otóż, są na tym
świecie wspaniali ludzie, z wielkim sercem, którzy nam, chorym na
mukowiscydozę, pomagają bezinteresownie. Proszę sobie wyobrazić, że leżąc w
szpitalu, marzy się o dobrym jedzeniu. Nie zimnawej, niesłonej i nie wiadomo co
przypominającej brei, tylko porządnym obiedzie, z porządnym deserem i kawką do
tego.
Na
Facebooku Pani Małgosia Missal-Cegłowska zapytała mnie, jakie mam życzenia
odnośnie do obiadu, a wszystko mi przywiezie :) Zatkało mnie z wrażenia do tego stopnia, że nic
nie wymyśliłam – zdałam się na Panią Małgosię. I tak, w niedzielne wczesne
przedpołudnie, gdy inni jeszcze polegują w łóżku bądź wracają z kościoła, na
oddział wpadła z wielką energią Pani Małgosia, a za Nią, z kolejnymi torbami,
Jej mąż – Pan Jan. Przytachali obiad dla ośmiu Mukolinów!!!! Zaserwowano nam:
zupę cytrynową (Pycha! Jadłam po raz pierwszy!), a na drugie danie kluseczki plus
sosik z mięskiem i trzy rodzaje surówek. Tyle tego było, że kluseczki zjadłam
na raz tylko połowicznie, inne Mukole też, bo jeszcze czekał na nas SERNIK!!!!
Myślałam, że umrę z przejedzenia… Tak to sobie można jechać do szpitala: nic
nie boli, pobyt w apartamencie i na dodatek pyszne jedzenie! Dosłownie jakbym
była na urlopie w jakimś SPA… Brakowało tylko basenu i drinków z parasolką ;)
„Drinki” co prawda leciały w kroplówce, ale to jednak nie to samo.
Nie
wiem, jakimi słowami podziękować Pani Małgosi Missal-Cegłowskiej i Panu Janowi
Cegłowskiemu (właścicielowi Hotelu Max Luboń) oraz kucharzowi Panu Mateuszowi
Missalowi… Z całego serca Wam dziękuję ja i inni chorzy, którzy nie raz mieli
okazję spotkać się z Waszą wspaniałomyślnością i bezinteresownością. Jesteście
wielcy! DZIĘKUJEMY!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz