Moje życie jest w miarę
poukładane. Na tyle, że wiem na pewno, że co roku pojadę do szpitala. Taka karma,
nic nie poradzisz. Jak to mawia mój nastoletni syn: "Co zrobisz, jak nic
nie zrobisz" :)
Tak więc, jak co roku, w
kwietniu spakowałam dwie torby i wyruszyłam w świat. Na szczęście leczenie
dożylne antybiotykami trwało tylko 12 dni, ale byłam nastawiona na to, że chyba
trzeba się położyć na diabetologię w innym szpitalu. Miałam jedynie
nadzieję, że uda się ciągiem odbębnić te dwie nieprzyjemności, ale niestety w
szpitalach nikt na pacjenta nie czeka z pustymi łóżkami. Ogólne przepełnienie. Cała Polska ma cukrzycę. Okazało się, że muszę wracać do domu i po kolejnych 12
dniach znów się przytelepać do Poznania. Świetnie! Wyjścia jednak nie miałam,
bo poziomy cukrów były straszne.
Weekend majowy nie należał do tych, które będę wspominała z
nostalgią, bo już z łezką w oku tak, bo się rozpłakałam na amen, gdy musiałam
wyjeżdżać. Znowu było prasowanie, znoszenie ubrań, kosmetyków, kubeczków,
herbatek, grzałeczek, leków (tym razem wszystkich, jakie biorę), sprzętu typu: dwa
inhalatory, dwa nebulizatory, jeden filtr, jeden flutter, itp., itd. Czyli ogólnie
pojęte pakowanie do szpitala. Mimo, że niby jechałam na 5-7 dni i tak wyszły
dwie torby. Jezu.... bałam się, że mnie nie wpuszczą na oddział jak mnie
zobaczą z tymi tobołami..
Tu mała dygresja. Rodzina mnie
tak nakręciła, żebym nie jechała (bo jestem po leczeniu, bo zaraz złapię
infekcję, bo jak wrócę to i tak będę sama musiała ustalić dawki insuliny, itp.,
itd.), że w końcu zadzwoniłam na odział przed wyjazdem, że nie mogę przyjechać
z różnych rodzinnych względów. Ale oddziałowa jest mądra i zaczęła mnie przekonywać,
żebym jednak dała się położyć, bo ludzi mało, bo jest teraz ciepło, bo potem
będą tłumy, itp. No i jak w końcu wsiadłam do auta z bratem, żeby jechać do Poznania,
brat mi powiedział, że ojciec ma 38 stopni gorączki, a mama wymiotuje... No i
se wykrakałam, że ze względów rodzinnych nie mogę jechać... Na szczęście z rodziną
się uspokoiło, tzn. mieli/mają infekcję, ale bez mojej pomocy sobie spokojnie
radzą :) Lepiej więc nie wymyślać bzdur, bo mogą się spełnić...
Pobyt na diabetologii mogę podsumować jednym zdaniem: nie
taki diabeł straszny jak go malują :) Bardzo się cieszę, że dałam się namówić,
bo się okazało, że wiele rzeczy robię źle, źle liczę, źle się kłuję,
niewiele pamiętam z wiedzy ogólnej,
itp., itd. No, ale jak się było 15 lat temu, to trudno się dziwić. Pokoik
miałam dwuosobowy z super młodą dziewczyną i jedyny mankament, to może ogólna
łazienka na korytarzu i tradycyjnie hulający w niej wiatr, że strach się było
kąpać.
Tak się nagadałam, że chrypkę mam do teraz i podejrzewam, że
z tego też się wzięło ogólne "pogorszenie stanu zdrowia", bo kaszlę
niespecjalnie i mnie dusi chwilami super, ale cóż. Wszystkiego mieć nie można. Poza
tym, stwierdzam to ze smutkiem, na oddziale diabetologii nie ma kogoś, kto
zrobi pacjentowi z mukowiscydozą porządny drenaż oskrzeli :( Owszem,
przychodzili studenci i nawet dwa razy załapałam się na super masaż, ale o drenaż
musiałam się prosić i doprosiłam się tylko raz. Więc nie dziwota, że brak tegoż
przez tydzień też na pewno nie polepszył mi kondycji płuc.
Nie mogę nie napisać o towarzystwie szpitalnym. To jest
zawsze clou pobytu. Zawsze się zdarzy jakiś "kwiatek", i tak było i
tym razem. Otóż, pewnego wieczoru spadł mi poziom cukru na tyle, że postanowiłam
zadzwonić po pielęgniarkę, żeby powiedziała o tym fakcie lekarzowi. Co mnie
podkusiło, żeby nacisnąć dzwonek, to nie wiem, ale w końcu po co są te dzwonki?
Chyba nie do ozdoby. Pielęgniarka przyszła za parę minut, próbując dzwonek
wyłączyć, a on wyje i wyje. Żadne naciskania nie pomagały. Zleciał się cały
oddział, nawet ktoś paniki narobił, że ktoś zemdlał w łazience, a dzwonek wyje.
Młody chłopak wparował do naszej sali i bez pytania wpakował mi się na łóżko w
celu wyrwania dzwonka ze ściany, przy użyciu pilniczka do paznokci. Bo tylko
takim sprzętem naprawczym żeśmy dysponowali. Moim i koleżanki oczom ukazał się ciekawy
widok, bo chłopak miał co prawda koszulkę, ale zamiast piżamy czy chociażby
dłuższych bokserek, miał krótkie gacie :) Może chciał na nas wrażenie zrobić?
Niestety, do zepsutego dzwonka
trzeba było wezwać elektryka, który zjawił się za kilkanaście minut, a cholerny
dzwonek wył i wył. Mam więc zdolności do psucia. Pielęgniarka mnie pouczyła, że
niepotrzebnie naciskałam... Ano, nie było napisane: "nie używać dzwonka,
bo stary". Skąd mogłam wiedzieć, że w tym szpitalu dzwonki to atrapy...
Wracając do szpitalnego kolegi. Któregoś dnia latał po
oddziale dla odmiany w dłuższych spodenkach, ale za to z gołym torsem. Tym razem
chwalił się klatą. A przy wyjściu do domu, jedna z pacjentek, która mnie i koleżankę
przechowała w sali (bo o 10 rano kończy się "doba szpitalna" i pacjent
ma siedzieć na korytarzu) opowiadała, że szła rano na badania. Jej oczom ukazał
się taki widok. Chłopak w samych krótkich majtkach wparadował bez kolejki do
laboratorium, dzierżąc w dłoniach pudełeczko na mocz :) Latał półgoły po
oddziale i tylko czekać, kiedy w końcu zdjąłby te majtki ;)
Jednym słowem i w szpitalu bywa wesoło. Nawet bardzo. Ale wolałabym
się o tym przekonać na nowo dopiero za rok. W tym wyczerpałam już chyba limit pobytów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz