Miałam wczoraj całkiem fajny dzień – „przedurodzinowy”, że tak go nazwę. Ponieważ jakoś dawno nie było okazji do rodzinnego spotkania, wymyśliłam sobie, że pojedziemy dzień wcześniej na jagody, nazbieramy trochę, a w sobotę upiekę furę gofrów z bitą śmietaną i oczywiście tymi jagodami. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Zapakowaliśmy się w piątek do auta i ruszyliśmy w las. Co chwila lało, ale na szczęście pomiędzy deszczami udało nam się nazbierać ok. 3 kg jagód, bo były cudownie duże, a w lesie ani żywego ani martwego ducha, bo sezon jagodowy dopiero się zaczyna.
Po
przyjeździe do domu, obejrzeniu się czy nie ma kleszczy tu i ówdzie, zdrowia
wystarczyło tylko na umycie bolących plechów i kolacyjkę, tudzież zdrowotne
inhalacje. W sobotę od rana jakiś szybki obiadek, potem polatanie po tzw.
„mieście”, jak się to u nas ładnie mówi, no a potem robienie gofrów, na które
czekała cała rodzina. Gofry wyszły przepyszne, najadło się 5 osób i jeszcze na
rano zostało:) Urodziny zostały
więc wyprawione w sobotę, prezenty rozpakowane lub też czekające na ubranie i dzień
minął szybko, aczkolwiek troszkę męczącą. Ległabym w charakterze nieboszczyka,
ale tradycji musiało stać się zadość, i poszłam z małoletnim na wieczorny spacer,
który nam zszedł do 23.30, bo się z sąsiadką zagadaliśmy pod blokiem. Zasnęłam
więc w końcu około 1 w nocy.
Myliłby się ten, kto by sądził,
że w małym miasteczku jest cicho i
spokojnie. Zapewne czasami jakiś pies w przydomowym ogródku zaszczeka, jak przebiegnie
kot, i tyle. Otóż nie! My w środku miasta mamy swojego własnego koguta, tzn.
podwórkowego, który sobie przychodzi pod nasz blok i zaczyna swój koncert. Miałam
nadzieję, że w urodzinowy dzień pośpię sobie do 9, mąż mi przyniesie kawkę do
łóżka, i dzień się świetnie zacznie. Jakżeż się myliłam! Otóż ta piejąca cholera zaczęła
się drzeć pod oknem dokładnie o godzinie 4.30. Gdyby jeszcze popiała ze 2-3
razy, to niech ją licho bierze, ale ten kogut drze się półtorej godziny, na
parę chwilek odchodząc w drugą stronę bloku, po czym wraca pod moje okno i
znowu się drze.
W tzw. międzyczasie otworzyłam wspomniane okno,
włażąc w swoich goglach -6,5 dioprii na biurko, żeby zobaczyć, gdzie ten
cholernik stoi. Naprzeciwko moich okien. Zaczęłam się rozglądać za jakimś
narzędziem zbrodni, ale w zasięgu mego krótkowzrocznego oka stały tylko książki,
i ani jednego kamienia. Leżał łuk syna. Jednak o 4.30 nie miałam siły ani napiąć
tego łuku, ani nie było odpowiedniej strzały, bo ta oryginalna się złamała. Odpadało.
Leżała jeszcze ciupaga, przywleczona z Zakopanego, ale rzucać nią się nie
odważyłam, a wychodzić na dwór nie zamierzałam, bo w końcu byłam w piżamce, a
na dworze i widno już i na dodatek zimno, bo akurat wiało lodowatym powietrzem.
Odpadało. Co by tu jeszcze… Drapałam się po głowie, gdy tymczasem piejący cholernik
odszedł. Położyłam się do łóżka. Co zdążyłam oko przymknąć i już łapać sen, to
mnie znów wyrywało z błogości pianie koguta, notabene z pióropuszem pięknych
piór na ogonie.
Gdybym ja się tak darła 2-3 godziny,
to bym dostała zapalenia krtani. Kogut nie dostał, nawet nie zachrypł! Ta zabawa
w kotka i myszkę, lub raczej koguta i kurkę, trwała do 6.30 i w końcu nie wytrzymałam i wstałam. Kawę zrobiłam
sobie sama.
Dzień urodzinowy jest więc dzisiaj
wyjątkowo długi.. Przecieram oczy z niewyspania od kilku godzin i marzę o
spaniu do południa.
Kto by miał sposoby na zamknięcie dzioba
kogutowi, proszę się wpisywać:)
2 komentarze:
A może ten kogut chciał po prostu złożyć życzenia :) I w dodatku dzięki niemu pojawił się wpis na blogu. Pozdrawiam!
No tak, nie pomyślałam, że kogut wyczuł, że mam urodziny:) Ale ta cholera budzi mnie co kilka nocy, a po urodzinach już ani śladu, więc chyba nie chodzi o życzenia;)
Prześlij komentarz