środa, 28 maja 2014

Żona pszczelarza



Od kilku lat „rozkręcamy” z mężem interes jakim jest pasieka. Początkowo miodu było tylko tyle, żeby starczyło dla rodziny i znajomych, ale stopniowo, w miarę zwiększania się ilości uli i wkładanej pracy męża, miodu przybywało i od tego roku jesteśmy już zarejestrowani, zapisani, mamy pozwolenia, itp. Wszystko, co jest potrzebne do porządnej produkcji miodu:)
W tym roku pogoda jest, jaka jest, każdy widzi. Kilka dni ciepła, kilka bardzo zimnych, i tak w kółko. Nie tylko człowiek dostaje szału, ale pszczoły też. Generalnie nie boję się pszczół, ale wiadomo, nie pcham się tam, gdzie nie trzeba, zwłaszcza bez odpowiedniego ubrania. Ale pasieka stoi sobie w pewnej odległości od nazwijmy to „budynku gospodarczego” i tenże budynek zasłania mnie od wściekłych z różnych powodów pszczół.
Na kawałku posiadanej ziemi dobrze by było posiać jakieś nasionka, żeby mieć chociaż swoją sałatę, rzodkiewkę, tudzież fasolkę i marchewkę. Moje siły fizyczne są różne, ale udało mi się wypielić chwaściska nie tylko w starej szklarni, ale i w małym kawałku ogródka. A że mnie plechy bolały tydzień, to co tam!
Pielenie wygląda tak: zakładam odpowiednie ubranka, gumowe rękawiczki, stare butki i z morderczymi narzędziami typu motyczka podążam w stronę grządek. Od lat nie mogę kucać. Nogi drętwieją mi od razu. Nie mogę też klękać. Cholera wie czemu. W związku z tym próbuję przyjąć jakąś pozycję sprzyjającą pieleniu. Mam stary, wręcz zabytkowy stołeczek (zrobiony przez dziadka), który czasami zabieram do lasu na jagody. Ale ten stołeczek zapada się w ziemię pod moim ciężarem, więc jest do niczego. No to próbuję się schylać z pozycji stojącej. Masakra. Plechy nie wytrzymują. Kucam, ale za chwilę trzeba się podnieść. I tak w kółko. Opatentowałam w końcu wynalazek – usiadłam na starym wiadrze odwróconym do góry dnem i jakoś idzie. Tylko co parę chwil trzeba to wiadro przenieść w drugie miejsce, gdy wypielone zostanie wszystko dookoła. Ręce w końcu mają swój ograniczony zasięg.
Wczoraj miało być już sadzenie wszelakiego dobra (spóźnione, ale może coś jeszcze z tego wyjdzie), ale pszczoły pokazały kto rządzi na naszym „ranczu”. Swojego pana (czyli mojego męża) kochają nad życie, ale mnie już niekoniecznie. Zdążyłam tylko wejść poza bramkę na podwórko, a już coś mi zaczęło brzęczeć nad głową. Pomachałam rączkami i odleciało. Mąż zza budy ostrzegł mnie, żebym uważała, bo zaglądał do wnętrza uli. Posłusznie się wycofałam i poszłam sobie w stronę grządek. Zdążyłam się przebrać w robocze ubranka, znowu coś zaczęło nade mną brzęczeć, dość głośno i natrętnie. Swoim zwyczajem zaczęłam machać jakąś szmatką nad głową, a gdy nie pomogło uciekłam do budynku gospodarczego. Dziadostwo niby odfrunęło. Wyszłam na zewnątrz, coś tam sobie przygotowałam do pracy, znowu zaczęło mi brzęczeć nad uchem i to tak skutecznie, że siadło mi na głowie. Nie pomyślałam, że trzeba było nie używam lakieru do włosów, ale fryz jest jaki jest i trzeba go było czymś utrwalić. Widocznie dawka kosmetyku była za duża, bo pszczoła pomyliła mnie z kwiatkiem (może taka piękna jestem?:)) i we włosach sobie chciała dłużej posiedzieć. Z nauk męża wiem, że lepiej nie histeryzować i nie wykonywać straszliwie machanych ruchów, bo to pszczołę jeszcze bardziej rozwścieczy. Stanęłam więc w miejscu, czekając aż ta wredna pszczoła sobie odleci. Nie odleciała. Krzyczałam do męża, bo w końcu bez lustra nie widać tych włosów i tej pszczoły, ale on był za budą i nie słyszał, że wymagam pomocy w odganianiu wredoty. Podarłam się kilka razy, a że głosik mam specyficzny, pszczoła pewnie ze strachu i stresu udziabała mnie cudownie w tę polakierowaną głowę. Czułam dosłownie, jak jej jad sączy mi się pod skórę, powoli, ale dokładnie, po czym się skończyło. Pszczoła padła. Dobrze, że ja nie. Zanim doszedł do mnie mąż zawołany przez sąsiada zza miedzy, już było po wszystkim. Kawałkiem szczypiorku od tegoż sąsiada potarłam głowiznę i to by było na tyle. Szczypało porządnie. Roboty już mi się odechciało. Ale uparta jestem, mąż mi dał poza tym stary kapelusz pszczelarza, i ruszyłam do walki z ostatnimi chwastami. Pomijając, że ten kapelutek założyłam odwrotnie i jakoś dziwnie widziałam:) Wiatrzycho wiało jednak za mocno w plecki, więc żeby zaraz nie podłapać jakiejś infekcji, uznałam robotę za skończoną. Sadzenie wszelakiego dobra zostawiłam na dzisiaj mężowi. Sam się zresztą zaoferował.
Wieczór był spokojny, niby nic się nie działo, ale o 3.30 obudził mnie ból połowy głowy. Pulsowało mi  wszystko, nawet zakaszleć nie mogłam. Super. Jak zwykle nocka przerwana. Po omacku poszłam do apteczki poszukać fenistilu, bo tylko to miałam + tabletka p/bólowa. Narobiłam sobie kołtunów na głowie, smarując się tym fenistilem, ale może coś zadziałało, bo w końcu jakoś zasnęłam.
Od rana drapię się po głowie jakbym miała wszy, albo inne dziadostwo, ale ból już mniejszy. Bardziej swędzi niż boli, ale też jest denerwujące. Trzeba mieć nadzieję, że w czerwcu pszczoły będą miały więcej roboty i nie będą myślały o głupotach i gryzieniu żony właściciela. Nie jest mi do twarzy w pszczelarskim kapeluszu, zwłaszcza odwróconym tyłem na przód :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz