Za oknem "upał" jak
cholera. Na termometrze 11-12 stopni, superowo, początek maja przecież jest.
Zaczynam doroczne marznięcie we własnym domu. Kwiecień był generalnie ciepły,
nawet chwilami upalny i jakoś wtedy kaloryfery buchały wręcz gorącem, nie
wiadomo z jakiego powodu. W pokojach miałam zakręcone pokrętła od pomierników
(czy jak się to fachowo nazywa), ale w łazience niekoniecznie, bo pod prysznic
jednak najlepiej się wchodzi wtedy, gdy jest ogólnie ciepło; i ręczniki jakoś schną i gołe stopy nie
przymarzają do kafelków, w ogóle jest
fajnie.
Oczywiście tzw. sezon grzewczy
już się w blokach skończył. Niestety :( W związku z tym, jak wspomniałam, zaczynam
doroczne marznięcie. Przyroda jest wredna i co rok-dwa funduje nam ziąb właśnie
na początku maja, kiedy kaloryfery milkną jak zaklęte aż do września. No i
zaczyna się zakładanie każdego dnia kolejnej warstwy sweterków na ciałko, żeby
jakoś posiedzieć przed telewizorem. Kołderkę zostawiam na gorsze dni, kiedy za
oknem dodatkowo będzie padało i oprócz ziąbu będzie ciemno już od godziny 18.
Nie zrozumiem nigdy polityki
naszego państwa. Płacę za ogrzewanie cały rok, a marznąć mogę teoretycznie 5-6 miesięcy, bo przecież i wiosna i lato
mogą być zimne. Co z tego, że przymrozków nie ma albo jest tylko 1-2 stopnie w
nocy, kiedy nie da się normalnie zasnąć. Widocznie to za dużo, żeby wydać
pozwolenie na ogrzewanie w nocy, ekh... Ale wystarczy kilka takich zimnych
nocek + północny wiatr w dzień i w domu jest nie do wytrzymania. Oczywiście,
mogę się dogrzewać farelką, piecykiem itp., ale przecież nie o to chodzi. Płacę
co miesiąc za ogrzewanie, którego de facto nie ma 5 miesięcy.
Przerabiałam/przerabiam to wiele lat. Czasami wychodziłam z domu tak
zmarznięta, że na dworze było mi cieplej, ha, ha. Dla takich zmarzluchów tylko
upał 30 stopni jest OK.
A propos, miałam wczoraj wielki
dylemat. Czy iść do kościoła. Niejeden się pewnie zdziwi. Pewnie miałam dylemat
moralny… Bynajmniej! Raczej dylemat poniekąd moralny. W kościele jest ziąb, bo
kościół zabytkowy, nieogrzewany. I tak w tym roku udało mi się być w Wielkanoc,
bo na szczęście było ciepło, ale przez wiele lat w żadne święta nie
uczestniczyłam w religijnych obrządkach, bo po godzinnym siedzeniu w ziąbie, a
potem przejściu do domu też w zimnie, reszta świąt stała pod znakiem infekcji. Stąd
moje dylematy moralne…
Główkowałam wczoraj wyjątkowo
intensywnie, bo tak: nie pójdę, to już grzech, do komunii nie będę mogła
przystąpić, pójdę – zmarznę i też się tak samo skończy, że przez kolejne
niedziele nie pójdę, i też do komunii nie będę mogła przystąpić… Co tu robić?
Mieszkanie w małym miasteczku
ma swoje plusy, ale też minusy. Człowieka oceniają z każdej strony i człowiek
musi/powinien/chce się jakoś dostosować do ogółu, żeby nie odstawać za bardzo
jako ten dziwak, którego będą palcami wytykać. Kobietki od kilku tygodni
odstrojone są w wiosenne, cienkie kurteczki + kolorowe szaliczki do ozdoby. A
ja żeby nie zmarznąć muszę założyć kurteczkę + 3 sweterki. Kurteczka się wtedy
nie dopina, a ja wyglądam przy szczupłych nogach jakbym ćwiczyła podnoszenie
ciężarów, bo górna część ciała wyjątkowo obszernie wtedy wygląda. Więc
kurteczka odpada. Zostaje zimowy płaszczyk. Ale jak iść w zimowym płaszczyku,
gdy wszyscy ubrani wiosennie. Kurczę, co tu zrobić…. Myślałam i wymyśliłam.
Około południa do kościoła chodzi mnóstwo ludzi, więc ja odczekałam do
wieczora, i poszłam sobie na godzinę 18, w zimowym paltociku. Plus oczywiście
chustka na szyi, bynajmniej nie do ozdoby:) Starałam się nie strzelać oczami na boki, żeby
zobaczyć, w co i jak są ubrani inni, ale przede mną była kilka mocno starszych
pań, do których byłam uderzająco podobna. Miałyśmy na sobie zimowe paltociki :) Mnie niestety brakowało
berecika z antenką, bo tego już bym na głowę w życiu nie założyła! Nawet zimą
rzadko zakładam czapeczki, bo jak je zdejmę, to strach się ludziom na oczy
pokazać - każdy włos w inną stronę, a
część ulizana dokumentnie. Więc berecik też odpada.
Myliłby się ten, który by
sądził, że się zgrzałam w tym paltociku. Pod koniec mszy już mi gdzieś w plecy
zimno było, ręce lekko zsiniałe, a i w nóżki mimo dwóch par skarpetek, też za
gorąco nie było. Do domu leciałam prawie biegiem, na ile oddechu starczyło, i
od razu zaparzyłam gorącą herbatkę.
Ale byłam w kościele? Byłam!
Nikt mi nie zarzuci! Zwłaszcza ja sama sobie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz