poniedziałek, 5 maja 2014

Dylemat poniekąd moralny

Za oknem "upał" jak cholera. Na termometrze 11-12 stopni, superowo, początek maja przecież jest. Zaczynam doroczne marznięcie we własnym domu. Kwiecień był generalnie ciepły, nawet chwilami upalny i jakoś wtedy kaloryfery buchały wręcz gorącem, nie wiadomo z jakiego powodu. W pokojach miałam zakręcone pokrętła od pomierników (czy jak się to fachowo nazywa), ale w łazience niekoniecznie, bo pod prysznic jednak najlepiej się wchodzi wtedy, gdy jest ogólnie ciepło;  i ręczniki jakoś schną i gołe stopy nie przymarzają do kafelków,  w ogóle jest fajnie.
Oczywiście tzw. sezon grzewczy już się w blokach skończył. Niestety :( W związku z tym, jak wspomniałam, zaczynam doroczne marznięcie. Przyroda jest wredna i co rok-dwa funduje nam ziąb właśnie na początku maja, kiedy kaloryfery milkną jak zaklęte aż do września. No i zaczyna się zakładanie każdego dnia kolejnej warstwy sweterków na ciałko, żeby jakoś posiedzieć przed telewizorem. Kołderkę zostawiam na gorsze dni, kiedy za oknem dodatkowo będzie padało i oprócz ziąbu będzie ciemno już od godziny 18.
Nie zrozumiem nigdy polityki naszego państwa. Płacę za ogrzewanie cały rok, a marznąć mogę teoretycznie  5-6 miesięcy, bo przecież i wiosna i lato mogą być zimne. Co z tego, że przymrozków nie ma albo jest tylko 1-2 stopnie w nocy, kiedy nie da się normalnie zasnąć. Widocznie to za dużo, żeby wydać pozwolenie na ogrzewanie w nocy, ekh... Ale wystarczy kilka takich zimnych nocek + północny wiatr w dzień i w domu jest nie do wytrzymania. Oczywiście, mogę się dogrzewać farelką, piecykiem itp., ale przecież nie o to chodzi. Płacę co miesiąc za ogrzewanie, którego de facto nie ma 5 miesięcy. Przerabiałam/przerabiam to wiele lat. Czasami wychodziłam z domu tak zmarznięta, że na dworze było mi cieplej, ha, ha. Dla takich zmarzluchów tylko upał 30 stopni jest OK.
A propos, miałam wczoraj wielki dylemat. Czy iść do kościoła. Niejeden się pewnie zdziwi. Pewnie miałam dylemat moralny… Bynajmniej! Raczej dylemat poniekąd moralny. W kościele jest ziąb, bo kościół zabytkowy, nieogrzewany. I tak w tym roku udało mi się być w Wielkanoc, bo na szczęście było ciepło, ale przez wiele lat w żadne święta nie uczestniczyłam w religijnych obrządkach, bo po godzinnym siedzeniu w ziąbie, a potem przejściu do domu też w zimnie, reszta świąt stała pod znakiem infekcji. Stąd moje dylematy moralne…
Główkowałam wczoraj wyjątkowo intensywnie, bo tak: nie pójdę, to już grzech, do komunii nie będę mogła przystąpić, pójdę – zmarznę i też się tak samo skończy, że przez kolejne niedziele nie pójdę, i też do komunii nie będę mogła przystąpić… Co tu robić?
Mieszkanie w małym miasteczku ma swoje plusy, ale też minusy. Człowieka oceniają z każdej strony i człowiek musi/powinien/chce się jakoś dostosować do ogółu, żeby nie odstawać za bardzo jako ten dziwak, którego będą palcami wytykać. Kobietki od kilku tygodni odstrojone są w wiosenne, cienkie kurteczki + kolorowe szaliczki do ozdoby. A ja żeby nie zmarznąć muszę założyć kurteczkę + 3 sweterki. Kurteczka się wtedy nie dopina, a ja wyglądam przy szczupłych nogach jakbym ćwiczyła podnoszenie ciężarów, bo górna część ciała wyjątkowo obszernie wtedy wygląda. Więc kurteczka odpada. Zostaje zimowy płaszczyk. Ale jak iść w zimowym płaszczyku, gdy wszyscy ubrani wiosennie. Kurczę, co tu zrobić…. Myślałam i wymyśliłam. Około południa do kościoła chodzi mnóstwo ludzi, więc ja odczekałam do wieczora, i poszłam sobie na godzinę 18, w zimowym paltociku. Plus oczywiście chustka na szyi, bynajmniej nie do ozdoby:) Starałam się nie strzelać oczami na boki, żeby zobaczyć, w co i jak są ubrani inni, ale przede mną była kilka mocno starszych pań, do których byłam uderzająco podobna. Miałyśmy na sobie zimowe paltociki :) Mnie niestety brakowało berecika z antenką, bo tego już bym na głowę w życiu nie założyła! Nawet zimą rzadko zakładam czapeczki, bo jak je zdejmę, to strach się ludziom na oczy pokazać -  każdy włos w inną stronę, a część ulizana dokumentnie. Więc berecik też odpada.
Myliłby się ten, który by sądził, że się zgrzałam w tym paltociku. Pod koniec mszy już mi gdzieś w plecy zimno było, ręce lekko zsiniałe, a i w nóżki mimo dwóch par skarpetek, też za gorąco nie było. Do domu leciałam prawie biegiem, na ile oddechu starczyło, i od razu zaparzyłam gorącą herbatkę.
Ale byłam w kościele? Byłam! Nikt mi nie zarzuci! Zwłaszcza ja sama sobie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz