Podobno wszystkie kobiety się
odchudzają. Natomiast mnie się tak jakoś ostatnio głupio wyrwało, że akurat ja
się nigdy nie odchudzałam/nie odchudzam. Co niektóre kobiety, z którymi
siedziałam w pewnym towarzystwie, spojrzały na mnie dziwnie. O mało się nie
popukały w czoło, słowo daję. Przecież każdy się odchudza! Widziałam wypisane
na ich twarzach nieomal zgorszenie.
Odkąd pamiętam miałam niedowagę. I to
taką ok. 10 kg, albo i więcej. Więc można sobie wyobrazić jak wyglądałam.
Jeszcze w szkole średniej ważyłam niewiele ponad 40 kg, co przy wzroście 162 cm
nie dawało dobrego ogólnego wyrazu, że tak powiem. Byłam więc: mała, chuda, z
okularami w wielkich oprawkach (taka moda), które przykrywały pół chudziutkiej
twarzy; za to gadająca jak katarynka i głośno. Kiedyś mama przyjechała do
mojego ogólniaka, bo razem miałyśmy coś załatwić w „wielkim mieście” (czyt.
Koszalin) i nie wiedziała gdzie mam lekcje. Ale mój szanowny głosik tak się
niósł po całej szkole, że od razu wiadomo było, na którym piętrze przebywam.
Jak w wakacje przychodziłam z podwórka, to mama mówiła, że wszyscy się darli,
ale najgłośniej ja. Widocznie natura wie, co robi, i mikrą posturę obdarzyła
donośnym głosem :)
W końcu jakaś równowaga w przyrodzie musi być: nie widać, ale słychać.
Wracając do chudości, to było to moją
zmorą wiele, wiele lat. Zwłaszcza zatruwało mi życie w okresie dojrzewania -
nikt (czytaj: chłopaki) nie patrzył na mnie jak na kobietę, ba!, jak na
dziewczynę, tylko jak na dziecko. Dużo czasu musiało upłynąć, żebym zaczęła
wyglądać doroślej, i żeby traktowano mnie poważniej. Leżąc na oddziale podczas
corocznej kuracji antybiotykowej ładnych kilka lat temu, zaczepił mnie na
korytarzu jakiś facet, też pacjent. I zaczął się dopytywać: „A ty tu się
uczysz, w Poznaniu? Będziesz tu studiowała, czy co?”. Trzeba było widzieć jego
minę, gdy odpowiedziałam: „Ja już kilka la temu skończyłam studia!”. Facet nie
tylko zmieszał się porządnie, ale i od razu zaczął mówić do mnie „Pani”.
O
ile kiedyś problem zbyt młodego wyglądu mnie martwił, o tyle teraz przyzwyczajam
się faktu, że pojawiają się coraz to większe zmarszczki i pojedyncze siwe włosy.
Moja waga i brak sprawności fizycznej
były czasami obiektem kpin kolegów i koleżanek, ale robili to jakoś delikatnie.
Najgorsze były lekcje wf-u. Jedyną dziedziną sportową, w której wykazywałam talenty,
był bieg na długim dystansie. O dziwo, przy chorych płucach potrafiłam biec
długo i daleko i na tym się kończą moje sportowe osiągnięcia. Nienawidziłam
skoków wzwyż i skoków przez płotki – zawsze miałam poobijane nogi od spadającej
poprzeczki i wywalających się metalowych potworów. Piłka lekarska była w
zasadzie cięższa ode mnie, więc rzucanie nią też było udręką. A normalna piłka
do gry w kosza, siatkówkę czy też zbijaka, też nie sprawiała frajdy, bo jakoś
nie miałam siły odbijać tych piłek, do kosza nigdy nie trafiałam, a w grze w
tzw. dwa ognie tak dostałam centralnie w nos, że przez wiele lat bałam się
piłki.
Do
dzisiaj nie pałam miłością do sportu – ani teoretycznie ani praktycznie za nim
nie przepadam. Nie nęcą mnie transmisje jakiegokolwiek sportu, a rowerek
treningowy służy niejako za wieszak, i to w reprezentacyjnym pokoju.
Jeden z lekarzy, który wg mojej opinii
nie zna się na mukowiscydozie, proroczo jednak wypowiedział znamienne słowa, że
może przytyję, jak zajdę w ciążę. I się nie pomylił. Nie wiem, ile ważyłam przed
ciążą, tak gdzieś w okolicach 43-45 kg, ale za to po ciąży już w porywach do 55
kg! To, co do mnie przyszło, na szczęście zostało. Może warto słuchać lekarzy?;)
A
i tak mój synek jak był mały, powiedział do mnie: „Ty chudzielnico”!
Wciąż nie zamierzam się odchudzać,
chociaż fałdki tu i ówdzie wyłażą. Wiem, że w naszej chorobie każdy dodatkowy
kilogram trzeba pielęgnować, bo w razie zaostrzenia jest z czego chudnąć. A że apetyt
mam koński… Już nieraz się zastanawiałam, czy ja w środku mam może sam żołądek?
Bo na kolację potrafię zjeść:
-
dwie bułeczki (większe od kajzerki),
obłożone wędliną, z pomidorkiem, cebulką i keczupem,
-
kilka plasterków żółtego sera/camembert/innego
(zależy co jest),
-
ogórek/papryka/rzodkieweczka – na zaostrzenie
apetytu,
-
jogurcik i owocek na deser.
A i cukierek by się zjadło na koniec,
ale cukrzyca mnie ogranicza. Taką kolacyjkę zjadam ok. 20.00-20.30, żeby
dotrwać jakoś do rana. A jak się w nocy obudzę, to też nieraz coś chapnę –
rodzynki, winogronko, nie pogardzę suchą bułką z kawałkiem dobrze obsuszonej
kiełbasy.
Mój mąż odpowiedział kiedyś koledze na
pytanie, że „Asia taka mała, to pewnie niewiele je” – „Człowieku, żebyś Ty
wiedział, ile Ona potrafi zjeść!”. No, niewiele osób jest mnie w stanie
prześcignąć w tej dziedzinie. O, może znalazłam jednak swoją ulubioną dziedzinę
sportu?:)
1 komentarz:
Joanko,bo my z tych co lepiej ubrać niż wyżywić;)
Prześlij komentarz