wtorek, 8 października 2013

Ty chudzielnico!

Podobno wszystkie kobiety się odchudzają. Natomiast mnie się tak jakoś ostatnio głupio wyrwało, że akurat ja się nigdy nie odchudzałam/nie odchudzam. Co niektóre kobiety, z którymi siedziałam w pewnym towarzystwie, spojrzały na mnie dziwnie. O mało się nie popukały w czoło, słowo daję. Przecież każdy się odchudza! Widziałam wypisane na ich twarzach nieomal zgorszenie.
Odkąd pamiętam miałam niedowagę. I to taką ok. 10 kg, albo i więcej. Więc można sobie wyobrazić jak wyglądałam. Jeszcze w szkole średniej ważyłam niewiele ponad 40 kg, co przy wzroście 162 cm nie dawało dobrego ogólnego wyrazu, że tak powiem. Byłam więc: mała, chuda, z okularami w wielkich oprawkach (taka moda), które przykrywały pół chudziutkiej twarzy; za to gadająca jak katarynka i głośno. Kiedyś mama przyjechała do mojego ogólniaka, bo razem miałyśmy coś załatwić w „wielkim mieście” (czyt. Koszalin) i nie wiedziała gdzie mam lekcje. Ale mój szanowny głosik tak się niósł po całej szkole, że od razu wiadomo było, na którym piętrze przebywam. Jak w wakacje przychodziłam z podwórka, to mama mówiła, że wszyscy się darli, ale najgłośniej ja. Widocznie natura wie, co robi, i mikrą posturę obdarzyła donośnym głosem :) W końcu jakaś równowaga w przyrodzie musi być: nie widać, ale słychać.
Wracając do chudości, to było to moją zmorą wiele, wiele lat. Zwłaszcza zatruwało mi życie w okresie dojrzewania - nikt (czytaj: chłopaki) nie patrzył na mnie jak na kobietę, ba!, jak na dziewczynę, tylko jak na dziecko. Dużo czasu musiało upłynąć, żebym zaczęła wyglądać doroślej, i żeby traktowano mnie poważniej. Leżąc na oddziale podczas corocznej kuracji antybiotykowej ładnych kilka lat temu, zaczepił mnie na korytarzu jakiś facet, też pacjent. I zaczął się dopytywać: „A ty tu się uczysz, w Poznaniu? Będziesz tu studiowała, czy co?”. Trzeba było widzieć jego minę, gdy odpowiedziałam: „Ja już kilka la temu skończyłam studia!”. Facet nie tylko zmieszał się porządnie, ale i od razu zaczął mówić do mnie „Pani”.
O ile kiedyś problem zbyt młodego wyglądu mnie martwił, o tyle teraz przyzwyczajam się faktu, że pojawiają się coraz to większe zmarszczki i pojedyncze siwe włosy.
Moja waga i brak sprawności fizycznej były czasami obiektem kpin kolegów i koleżanek, ale robili to jakoś delikatnie. Najgorsze były lekcje wf-u. Jedyną dziedziną sportową, w której wykazywałam talenty, był bieg na długim dystansie. O dziwo, przy chorych płucach potrafiłam biec długo i daleko i na tym się kończą moje sportowe osiągnięcia. Nienawidziłam skoków wzwyż i skoków przez płotki – zawsze miałam poobijane nogi od spadającej poprzeczki i wywalających się metalowych potworów. Piłka lekarska była w zasadzie cięższa ode mnie, więc rzucanie nią też było udręką. A normalna piłka do gry w kosza, siatkówkę czy też zbijaka, też nie sprawiała frajdy, bo jakoś nie miałam siły odbijać tych piłek, do kosza nigdy nie trafiałam, a w grze w tzw. dwa ognie tak dostałam centralnie w nos, że przez wiele lat bałam się piłki.
Do dzisiaj nie pałam miłością do sportu – ani teoretycznie ani praktycznie za nim nie przepadam. Nie nęcą mnie transmisje jakiegokolwiek sportu, a rowerek treningowy służy niejako za wieszak, i to w reprezentacyjnym pokoju.
Jeden z lekarzy, który wg mojej opinii nie zna się na mukowiscydozie, proroczo jednak wypowiedział znamienne słowa, że może przytyję, jak zajdę w ciążę. I się nie pomylił. Nie wiem, ile ważyłam przed ciążą, tak gdzieś w okolicach 43-45 kg, ale za to po ciąży już w porywach do 55 kg! To, co do mnie przyszło, na szczęście zostało. Może warto słuchać lekarzy?;)
A i tak mój synek jak był mały, powiedział do mnie: „Ty chudzielnico”!
Wciąż nie zamierzam się odchudzać, chociaż fałdki tu i ówdzie wyłażą. Wiem, że w naszej chorobie każdy dodatkowy kilogram trzeba pielęgnować, bo w razie zaostrzenia jest z czego chudnąć. A że apetyt mam koński… Już nieraz się zastanawiałam, czy ja w środku mam może sam żołądek? Bo na kolację potrafię zjeść:
-          dwie bułeczki (większe od kajzerki), obłożone wędliną, z pomidorkiem, cebulką i keczupem,
-          kilka plasterków żółtego sera/camembert/innego (zależy co jest),
-          ogórek/papryka/rzodkieweczka – na zaostrzenie apetytu,
-          jogurcik i owocek na deser.
A i cukierek by się zjadło na koniec, ale cukrzyca mnie ogranicza. Taką kolacyjkę zjadam ok. 20.00-20.30, żeby dotrwać jakoś do rana. A jak się w nocy obudzę, to też nieraz coś chapnę – rodzynki, winogronko, nie pogardzę suchą bułką z kawałkiem dobrze obsuszonej kiełbasy.
Mój mąż odpowiedział kiedyś koledze na pytanie, że „Asia taka mała, to pewnie niewiele je” – „Człowieku, żebyś Ty wiedział, ile Ona potrafi zjeść!”. No, niewiele osób jest mnie w stanie prześcignąć w tej dziedzinie. O, może znalazłam jednak swoją ulubioną dziedzinę sportu?:)

1 komentarz:

Graszka pisze...

Joanko,bo my z tych co lepiej ubrać niż wyżywić;)

Prześlij komentarz