czwartek, 5 marca 2015

Rejestracja



 Minęła ta cholera jesienio-zima i wraz z pierwszym tchnieniem wiosny przyszedł czas na sprzątanie ciała i umysłu. Ciała i ducha. Ciała, ducha i całego domu. Zanim jednak zacznę sprzątanie całego domu, muszę  zadbać o ciało. We wtorek więc zadbałam, wyjeżdżając do poradni diabetologicznej. Swoją drogą wizyta została ustalona 3 m-ce wcześniej…
Tu mała dygresja. Ponieważ ciało mocno w tym roku szkolnym choruje, zarówno moje jak i małoletniego, zapisaliśmy się też do pediatry, celem potwierdzenia lub wykluczenia zasadności brania pewnych leków. Z domu wyjechaliśmy w samo południe. Od 12.40 już byliśmy w przychodni, gdzie dr miała nas przyjąć prywatnie (bo w domu nie mogła). To, co zobaczyliśmy, ten kłąb poplątanych nieomal nóg, kręcących się pod nogami dzieci, dzieci biegających, dzieci płaczących, pokrzykujących dorosłych, odgłosów kaszlu, kichania, prychania i cholera wie czego jeszcze, przeraziło mnie dokumentnie. Postaliśmy na samym końcu korytarza, jak najdalej od tego tłumu, i zdecydowałam, że więcej wirusów złapiemy niż się z nich wyleczymy. Wizytę odmówiłam. Zemściło się to pewnie na mnie, bo już wczoraj małoletni zaczął narzekać na ból gardła, a dzisiaj infekcja się rozwija. Wiec kolejna bateria leków stoi w zasięgu wzroku, oby tylko pomogła. Koniec dygresji.
Wracam do swojego ciała i diabetologa. Z przychodni dla dzieci pojechaliśmy do przychodni, w której przyjmują lekarze z różnorodnymi specjalizacjami. Nawet bez wielkiej zadyszki doszłam na pierwsze piętro i twarz rozciągnęła mi się w uśmiechu, gdy zobaczyłam, że pod gabinetem diabetologa nie ma ani jednej osoby, tylko leży płaszczyk na krzesełku. Płaszczyk i czapeczka, sugerujące, że jest w środku starszy pan. Usiadłam zadowolona, i szybko napisałam sms-a do rodziny, że zaraz wejdę i szybko sprawę załatwię. No więc siedzę. Mija 5 minut, 10 minut, zaczynam się zastanawiać czy tego płaszczyka z czapeczką ktoś zapomniał zabrać ze sobą, albo może właściciel tego odzienia wszedł do innego lekarza. Zastanawiałam się czy zapukać, ale drzwi do gabinetu są pokryte takim czymś, co nie przepuszcza dźwięku i jest miękkie i nie bardzo jest w co zapukać. Poza tym pani doktor ma różne humory i nie można jej denerwować. Czekam. Mija 15 minut. Nikt nie wychodzi i nikt nie wchodzi. Po 20-30 minutach wreszcie się drzwi otwierają i wychodzi starszy pan, nie tak wcale starszy jak myślałam.
Pani doktor z ulgą mnie powitała, że wreszcie facet wyszedł, bo ją zagadał nieomal na śmierć i podsumowała wszystko stwierdzeniem: „Trzeba było zapukać, to by szybciej wyszedł”. No tak, trzeba było.
Wizyta przebiegła mimo wszystko w miłej atmosferze, mimo, że tradycyjnie zapomniałam zapisków z poziomami cukrów. Ale miałam glukometr, więc na to samo wyszło. Pani doktor dała mi recepty na insulinę i paski i wyznaczyła kolejną wizytę, na koniec czerwca. Konia z rzędem temu, kto by wiedział, dlaczego w celu ułatwienia pracy przychodni, doktor nie może sam wpisać w komputer tej kolejnej wizyty. Z karteczką i pieczątką od pani doktor udałam się do rejestracji. Przed nią stało dosłownie z 5 osób, więc wszystko wyglądało cacy. Hopka  zaczęła się po chwili. Jedna pielęgniarka/rejestratorka wklepywała wizyty lekarskie w komputer, druga odklejała z szyby stare literki, żeby pewnie nowe przykleić. Ale tylko odkleiła i zniknęła za szybą. Ktoś podszedł poza kolejką, zostawił jakieś dokumenty. Stoimy. Za szybą mignęła jakaś pielęgniarka (czy licho wie kto), z papierami w ręce, które zaczęła wkładać do szuflad. Do kolejki podszedł starszy pan, że doktor go przysłał, bo nie ma jego karty, wiec by ją chciał. Pani rejestratorka  odeszła od komputera, zaczęła szukać. Nie znalazła. Wezwała na pomoc tę od literek, obie gdzieś grzebały, gdzieś zaglądały, nie znalazły. Kolejka stoi i się powiększa. Ta od literek gdzieś zadzwoniła, popytała, dalej zaczęła szukać. Do kogoś pokrzyczała, kto był za szyba, ale schowany, ale nic to nie dało. Pogadały, ponarzekały, pozaglądały, i stwierdziły, że tak na szybko to się znaleźć nie da, na to trzeba czasu, bo być może ta karta wlazła w inną kartę czy coś w tym rodzaju. Więc teraz pacjent jej nie dostanie. Starszy pan odszedł. Rejestratorka podeszła do komputera. Tylko jedna, te inne dwie łaziły. Wklepana została może z jedna-dwie wizyty, gdy do okienka podeszło dwóch chłopaków w dresach, że oni chcą coś zostawić. Ta od literek powiedziała, że to trzeba zostawić w informacji przy wejściu, na co oni, że właśnie w informacji przy wejściu pani kazała im iść do rejestracji, więc przyszli. Pani popatrzyła na papierki, i stwierdziła, że tak, to tu trzeba zostawić. Kolejka się wydłuża, czekamy. W szyję wieje mi zimne powietrze z wiatraka na suficie, szczelnie okręcam się więc szalikiem. Pod okienko dostaje się pani, która chce się zarejestrować do dermatologa. Usłużna rejestratorka mówi, że dermatolog już nie przyjmuje. Pani odchodzi bez żadnej wiedzy, co dalej. A stała w ogonku długo, nie wiadomo po co. Informacji nie ma żadnej, aktualnej. Pan stojący za mną, a wychodzący już z nerwów od 15 minut, pokazuje żonie całkiem sporą kartkę naklejoną na szybę: „Dermatolog przyjmuje w poniedziałki”. Ahaaaa. Widocznie ta pani od literek nie zdążyła zerwać tej informacji. Ok, kolejka się posuwa. Rodzina dzwoni, co się dzieje. Szeptem mówię, że już jestem pod okienkiem. Dzierżę w dłoni karteczkę od diabetologa i PESEL mamy, bo ją chcę zarejestrować przy okazji do okulisty, bo dodzwonić się tutaj nigdy nie można. Nie dziwota, jak jedna pani jest od rejestracji, a reszta nie wiadomo co robi i gdzie jest. Szczęśliwa staję twarzą w twarz z szybą, a pani rejestratorka oznajmia głośno do koleżanek, że wychodzi do toalety. Zamieram. A ze mną zamiera kolejka, która już dochodzi nieomal do końca korytarza. Na miejsce pani przy komputerze oczywiście nikt nie przychodzi, aż wreszcie pan za mną głośno pyta, czy ktoś by się nami zajął. Wraca pani rejestratorka i z wyraźnie obrażoną miną ponownie zaczyna wklepywać dane do komputera. Moje tym razem. Uff, udało się! Stałam na pewno pół godziny jeśli nie dłużej.
Reforma służby zdrowia udała się rewelacyjnie! 
Z litości nie podam nazwy tej przychodni, a może powinnam, żeby ludzie wiedzieli na co się mają nastawić.  

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

O kurrrrcze. Czyli,jak ktoś już kiedyś powiedział,żeby chorować,trzeba mieć końskie zdrowie... Mogłaś napisać gdzie ta przychodnia. "Szczęśliwcy" zabraliby prowiant :-P Aga

Anonimowy pisze...

Tak to jest w naszych polskich przychodniach:) często się nie można dodzwonić. ja czasem dzwonię półtorej godziny i dopiero łaskawie panie odbierają. wkurza to, że sygnał zajęty. a dodzwonić się do szpitala jakiegoś to większa filozofia. Tam nawet nie odbierają przez cały dzień.

Prześlij komentarz