Minęła
ta cholera jesienio-zima i wraz z pierwszym tchnieniem wiosny przyszedł czas na sprzątanie
ciała i umysłu. Ciała i ducha. Ciała, ducha i całego domu. Zanim jednak zacznę sprzątanie
całego domu, muszę zadbać o ciało. We wtorek
więc zadbałam, wyjeżdżając do poradni diabetologicznej. Swoją drogą wizyta
została ustalona 3 m-ce wcześniej…
Tu
mała dygresja. Ponieważ ciało mocno w tym roku szkolnym choruje, zarówno moje
jak i małoletniego, zapisaliśmy się też do pediatry, celem potwierdzenia lub
wykluczenia zasadności brania pewnych leków. Z domu wyjechaliśmy w samo południe.
Od 12.40 już byliśmy w przychodni, gdzie dr miała nas przyjąć prywatnie (bo w
domu nie mogła). To, co zobaczyliśmy, ten kłąb poplątanych nieomal nóg, kręcących
się pod nogami dzieci, dzieci biegających, dzieci płaczących, pokrzykujących
dorosłych, odgłosów kaszlu, kichania, prychania i cholera wie czego jeszcze,
przeraziło mnie dokumentnie. Postaliśmy na samym końcu korytarza, jak najdalej
od tego tłumu, i zdecydowałam, że więcej wirusów złapiemy niż się z nich wyleczymy.
Wizytę odmówiłam. Zemściło się to pewnie na mnie, bo już wczoraj małoletni zaczął
narzekać na ból gardła, a dzisiaj infekcja się rozwija. Wiec kolejna bateria
leków stoi w zasięgu wzroku, oby tylko pomogła. Koniec dygresji.
Wracam
do swojego ciała i diabetologa. Z przychodni dla dzieci pojechaliśmy do przychodni,
w której przyjmują lekarze z różnorodnymi specjalizacjami. Nawet
bez wielkiej zadyszki doszłam na pierwsze piętro i twarz rozciągnęła mi się w uśmiechu,
gdy zobaczyłam, że pod gabinetem diabetologa nie ma ani jednej osoby, tylko leży
płaszczyk na krzesełku. Płaszczyk i czapeczka, sugerujące, że jest w środku
starszy pan. Usiadłam zadowolona, i szybko napisałam sms-a do rodziny, że zaraz
wejdę i szybko sprawę załatwię. No więc siedzę. Mija 5 minut, 10 minut,
zaczynam się zastanawiać czy tego płaszczyka z czapeczką ktoś zapomniał zabrać ze
sobą, albo może właściciel tego odzienia wszedł do innego lekarza. Zastanawiałam
się czy zapukać, ale drzwi do gabinetu są pokryte takim czymś, co nie przepuszcza
dźwięku i jest miękkie i nie bardzo jest w co zapukać. Poza tym pani doktor ma różne humory i nie
można jej denerwować. Czekam. Mija 15 minut. Nikt nie wychodzi i nikt nie
wchodzi. Po 20-30 minutach wreszcie się drzwi otwierają i wychodzi starszy pan,
nie tak wcale starszy jak myślałam.
Pani
doktor z ulgą mnie powitała, że wreszcie facet wyszedł, bo ją zagadał nieomal
na śmierć i podsumowała wszystko stwierdzeniem: „Trzeba było zapukać, to by szybciej
wyszedł”. No tak, trzeba było.
Wizyta
przebiegła mimo wszystko w miłej atmosferze, mimo, że tradycyjnie zapomniałam zapisków z poziomami cukrów. Ale miałam glukometr, więc na to samo
wyszło. Pani doktor dała mi recepty na insulinę i paski i wyznaczyła kolejną wizytę,
na koniec czerwca. Konia z rzędem temu, kto by wiedział, dlaczego w celu
ułatwienia pracy przychodni, doktor nie może sam wpisać w komputer tej kolejnej
wizyty. Z karteczką i pieczątką od pani doktor udałam się do rejestracji. Przed
nią stało dosłownie z 5 osób, więc wszystko wyglądało cacy. Hopka zaczęła się po chwili. Jedna pielęgniarka/rejestratorka wklepywała
wizyty lekarskie w komputer, druga odklejała z szyby stare literki, żeby pewnie
nowe przykleić. Ale tylko odkleiła i zniknęła za szybą. Ktoś podszedł poza kolejką,
zostawił jakieś dokumenty. Stoimy. Za szybą mignęła jakaś pielęgniarka (czy
licho wie kto), z papierami w ręce, które zaczęła wkładać do szuflad. Do kolejki
podszedł starszy pan, że doktor go przysłał, bo nie ma jego karty, wiec by ją chciał.
Pani rejestratorka odeszła od komputera,
zaczęła szukać. Nie znalazła. Wezwała na pomoc tę od literek, obie gdzieś grzebały,
gdzieś zaglądały, nie znalazły. Kolejka stoi i się powiększa. Ta od literek
gdzieś zadzwoniła, popytała, dalej zaczęła szukać. Do kogoś pokrzyczała, kto
był za szyba, ale schowany, ale nic to nie dało. Pogadały, ponarzekały,
pozaglądały, i stwierdziły, że tak na szybko to się znaleźć nie da, na to trzeba
czasu, bo być może ta karta wlazła w inną kartę czy coś w tym rodzaju. Więc teraz
pacjent jej nie dostanie. Starszy pan odszedł. Rejestratorka podeszła do
komputera. Tylko jedna, te inne dwie łaziły. Wklepana została może z jedna-dwie wizyty, gdy do okienka podeszło dwóch chłopaków w dresach, że oni chcą coś zostawić. Ta od
literek powiedziała, że to trzeba zostawić w informacji przy wejściu, na co oni, że właśnie w informacji przy wejściu pani kazała im iść do rejestracji, więc
przyszli. Pani popatrzyła na papierki, i stwierdziła, że tak, to tu trzeba zostawić. Kolejka się wydłuża, czekamy. W szyję wieje mi zimne powietrze z wiatraka na suficie, szczelnie
okręcam się więc szalikiem. Pod okienko dostaje się pani, która chce się zarejestrować
do dermatologa. Usłużna rejestratorka mówi, że dermatolog już nie przyjmuje.
Pani odchodzi bez żadnej wiedzy, co dalej. A stała w ogonku długo, nie wiadomo
po co. Informacji nie ma żadnej, aktualnej. Pan stojący za mną, a wychodzący już
z nerwów od 15 minut, pokazuje żonie całkiem sporą kartkę naklejoną na szybę: „Dermatolog
przyjmuje w poniedziałki”. Ahaaaa. Widocznie ta pani od literek nie zdążyła
zerwać tej informacji. Ok, kolejka się posuwa. Rodzina dzwoni, co się dzieje. Szeptem
mówię, że już jestem pod okienkiem. Dzierżę w dłoni karteczkę od diabetologa i
PESEL mamy, bo ją chcę zarejestrować przy okazji do okulisty, bo dodzwonić się
tutaj nigdy nie można. Nie dziwota, jak jedna pani jest od rejestracji, a reszta
nie wiadomo co robi i gdzie jest. Szczęśliwa staję twarzą w twarz z szybą, a pani
rejestratorka oznajmia głośno do koleżanek, że wychodzi do toalety. Zamieram. A
ze mną zamiera kolejka, która już dochodzi nieomal do końca korytarza. Na miejsce
pani przy komputerze oczywiście nikt nie przychodzi, aż wreszcie pan za mną
głośno pyta, czy ktoś by się nami zajął. Wraca pani rejestratorka i z wyraźnie obrażoną miną ponownie zaczyna wklepywać dane do komputera. Moje tym razem. Uff, udało
się! Stałam na pewno pół godziny jeśli nie dłużej.
Reforma
służby zdrowia udała się rewelacyjnie!
Z litości nie podam
nazwy tej przychodni, a może powinnam, żeby ludzie wiedzieli na co się mają
nastawić.
2 komentarze:
O kurrrrcze. Czyli,jak ktoś już kiedyś powiedział,żeby chorować,trzeba mieć końskie zdrowie... Mogłaś napisać gdzie ta przychodnia. "Szczęśliwcy" zabraliby prowiant :-P Aga
Tak to jest w naszych polskich przychodniach:) często się nie można dodzwonić. ja czasem dzwonię półtorej godziny i dopiero łaskawie panie odbierają. wkurza to, że sygnał zajęty. a dodzwonić się do szpitala jakiegoś to większa filozofia. Tam nawet nie odbierają przez cały dzień.
Prześlij komentarz